wtorek, 18 stycznia 2011

TAJEMNICE RÓŻAŃCOWE WEDŁUG BIBLII I OBJAWIEŃ BŁOGOSŁAWIONEJ ANNY KATARZYNY EMMERICH

TAJEMNICE RÓŻAŃCOWE  WEDŁUG BIBLII I OBJAWIEŃ BŁOGOSŁAWIONEJ ANNY KATARZYNY EMMERICH

 

TAJEMNICE RADOSNE

( odmawiamy w poniedziałki i soboty )


I. ZWIASTOWANIE NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNIE

WEDŁUG BIBLII

W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: "Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami". 
Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: "Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca". Na to Maryja rzekła do anioła: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?" Anioł Jej odpowiedział: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego". Na to rzekła Maryja: "Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!" Wtedy odszedł od Niej anioł. ( Łk 1,26-38 )


Miałam widzenie o Zwiastowaniu Najświętszej Maryi Pannie w dzień święta kościelnego Widziałam świętą Dziewicę krótko po Jej ślubie w domku w Nazaret. Józefa nie było w domu; udał się bowiem z dwoma bydlętami jucznymi w drogę do Tyberiady po swe narzędzia. Za to Anna była w domu oraz jej służebne, jeszcze dwie dziewice, które razem z Maryją były w świątyni. W domu urządziła Anna na nowo wszystko.
Nad wieczorem modliły się wszystkie, stojąc około okrągłego stołka, a potem jadły ziółka. Anna krzątała się jeszcze długo w domu, zaś święta Dziewica weszła po kilku stopniach do swej izdebki. Tutaj włożyła na się długą, wełnianą, białą suknię z pasem, a na głowę włożyła białawo — żółty welon.
Potem weszła służebna, a zapaliwszy kilkuramienną lampę, znowu się oddaliła. Maryja, odsunąwszy od ściany niski, złożony stolik, postawiła go na środek izdebki. Stolik ten miał półokrągłą płytę, zwieszającą się przed dwiema nogami; jedna z tych nóg składała się z dwóch części, a jedną połowę wysunąć było można aż pod okrągłą część płyty, tak że stolik stał na trzech nogach. Maryja nakryła stolik najpierw czerwonym, a potem białym, przezroczystym obrusem z frędzlami u dołu, a z haftowaną ozdobą na środku, zwieszającym się po tej stronie stolika, która nie była okrągłą. Okrągła strona stolika pokrytą była białym obrusem. Gdy stolik był uszykowany, położyła Maryja przed nim małą, okrągłą poduszeczkę, a oparłszy obie ręce na stolik, przyklękła. Plecami zwróconą była ku łożu, drzwi komórki były po jej prawej stronie. Na podłodze rozpostarty był dywan. Maryja, spuściwszy welon przed twarz, złożyła ręce przed piersią. Widziałam ją długo w tej postawie modlącą się jak najżarliwiej. Modliła się o zbawienie i o króla obiecanego, i ażeby i jej modlitwa też pewien udział miała w Jego posłannictwie. Klęczała długo jakby w zachwyceniu, z obliczem ku niebu wzniesionym; potem, skłoniwszy głowę ku ziemi, modliła się.
Potem spojrzała ku prawej stronie i spostrzegła jaśniejącego młodzieńca z rozpuszczonym, żółtym włosem. Był to archanioł Gabriel. Nogami nie dotykał ziemi. W ukośnej linii przypadł z góry w pełni światła i blasku do Maryi. Cała izdebka pełna była światłości, wobec której nikło światło lampy. Anioł z nią rozmawiać począł, obie ręce przed piersiami z lekka od siebie rozszerzając.
Widziałam, że słowa w kształcie złotych głosek wychodziły z ust jego. Maryja odpowiadała, nie podnosząc nań wzroku. I znowu mówił Anioł, a Maryja, jakby na rozkaz Anioła, uchyliwszy nieco welonu, spojrzała na niego i rzekła: “Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego". Teraz widziałam ją w głębokim zachwyceniu. Stropu izdebki już nie widziałam. Obłok światła był nad domem, a świetlana droga aż do otwartych niebios. W źródle tej światłości widziałam obraz Trójcy Przenajświętszej.
Wyglądał jak trój graniaste światło, a w nim widziałam to, o czym myślałam: Ojca, Syna, Ducha świętego. Gdy Maryja wyrzekła: “Niech mi się stanie według słowa Twego", widziałam postać Ducha św. z twarzą ludzką i otoczonego blaskiem jakby skrzydłami. Z piersi i rąk widziałam i trzy strugi światła w prawy bok świętej Dziewicy wnikające, a pod jej sercem w jedno spływające. W tej chwili Maryja na wskroś była oświeconą i jakby przejrzystą; zdawało się jakoby nieprzezroczystość pierzchała jak noc przed tym wylewem światła.
Podczas gdy Anioł, a razem z nim promienie światła znowu znikały, widziałam, jak przez smugę światła, ciągnącą się za nim do nieba, liczne zamknięte białe róże o zielonych listkach spadały na Maryję, która, całkiem w sobie zatopiona, wcielonego Syna Bożego oglądała w sobie jako małą, ludzką postać świetlaną z wszystkimi rozwiniętymi członkami, nawet paluszkami. Było to około północy, kiedy tę tajemnicę widziałam.
Po niejakim czasie weszły Anna i drugie niewiasty; lecz widząc Maryję w zachwyceniu, znowu wyszły z izdebki. Teraz powstała święta Dziewica, poszła do ołtarzyka przy ścianie, a wysunąwszy wizerunek dzieciątka w pieluszkach, modliła się przed nim, stojąc pod lampą. Dopiero nad ranem udała się na spoczynek. Liczyła nieco więcej aniżeli 14 lat.
Anna miała łaskę wewnętrznej współwiedzy. Maryja wiedziała, że poczęła Zbawiciela, owszem jej wnętrze było przed nią odkryte, tak więc już wtenczas wiedziała, że królestwo jej Syna będzie nadprzyrodzonym, a dom Jakuba kościołem, zjednoczeniem odrodzonej ludzkości. Wiedziała, że Zbawiciel będzie królem Swego ludu, że czystym uczyni lud i da mu zwycięstwo, że jednak dla zbawienia ludzkości cierpieć będzie i umrze.
Pokazano mi też, dlaczego Zbawiciel przez 9 miesięcy w łonie matki chciał pozostawać i jako dziecię się narodzić, a nie w postaci doskonałej, jak Adam wystąpić, ani też przyjąć rajskiej piękności Adama. Wcielony Syn Boży chciał na nowo uświęcić poczęcie i narodzenie, przez upadek grzechowy tak bardzo skażone. Maryja stała się Jego matką. Nie przyszedł pierwej, ponieważ Maryja była pierwszą i jedyną niewiastą niepokalanie poczętą. Jezus żył lat trzydzieści trzy i trzy razy po sześć tygodni,
Myślałam sobie jeszcze: tu w Nazaret jest inaczej niż w Jerozolimie, gdzie niewiastom nie wolno do Świątyni wstępować. Tutaj w tym kościele w Nazaret, jest dziewica sama Świątynią, a w niej święte Świętych.

II. NAWIEDZENIE ŚW. ELŻBIETY

WEDŁUG BIBLII

W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: "Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana". ( Łk 1,39-45 )


Zwiastowanie Maryi nastąpiło przed powrotem Józefa. Jeszcze nie był osiadł w Nazaret, gdy się wybrał z Maryją w podróż do Hebron. Po poczęciu Jezusa, Dziewica święta gorąco pragnęła odwiedzić ciotkę swą Elżbietę. Widziałam ją z Józefem w podróży ku południowi. Raz widziałam ich nocujących w pewnej chacie o plecionych ścianach, porosłej liściem i pięknymi białymi kwiatami. Stamtąd mieli jeszcze około 12 godzin drogi do domu Zachariasza. Blisko Jerozolimy zboczyli na wschód, by samotniej podróżować. Ominąwszy pewne miasteczko, dwie godziny od Emaus, szli drogami, którymi Jezus później często chodził. Mimo to długą tę drogę odbyli bardzo szybko. Musieli jeszcze przebyć 2 góry. Widziałam ich, jak siedząc między tymi górami, krople balsamu, zebrane po drodze, mieszali z wodą do picia i chleb jedli. W górach były urwiste skały z pieczarami. Doliny były bardzo urodzajne. Na drodze spostrzegłam osobliwie jeden kwiat o delikatnych, zielonych listkach, z gronem kwiatów, złożonym z 9ciu bladoczerwonych dzwonków.
Maryja miała na sobie brunatną wełnianą suknię, na niej inną szarą z paskiem, a na głowie żółtawą chustkę. Józef niósł w tłumoczku długą, brunatną szatę z kapturem i z wstążkami z przodku, którą Maryja przywdziewała, ilekroć szła do Świątyni lub synagogi. Dom Zachariasza na oddzielnym stał pagórku, inne domy stały naokoło. Niedaleko stąd przepływał dość wielki strumyk z góry.
Elżbieta poznała w widzeniu, że jedna z jej rodu porodzi Mesjasza, myślała też o Maryi, tęskniła za nią, bardzo i widziała w duchu, że do niej przychodzi. Przygotowała u wejścia do domu po prawej stronie pokoik z siedzeniami. Tutaj oczekiwała tej, której się spodziewała, często długo wyglądając, czy jej nie ujrzy. Gdy Zachariasz powracał ze świąt Wielkanocnych, widziałam, że Elżbieta z wielkiej tęsknoty, znaczną przestrzeń uszła z domu ku Jerozolimie. Gdy ją powracający Zachariasz spotkał, przeląkł się bardzo, widząc ją w obecnym stanie tak od domu oddaloną. Powiedziała mu, że czuje się wzruszona i że zawsze ma na myśli, iż jej krewna Maryja przychodzi do niej z Nazaret. Lecz Zachariasz nie przypuszczał, iżby nowo zaślubiona teraz tak daleką chciała odbywać drogę. Nazajutrz widziałam znowu Elżbietę w tym samym wzruszeniu umysłu wychodzącą w drogę, i świętą rodzinę ku niej się zbliżającą.
Elżbieta była w podeszłym wieku i wysokiego wzrostu, miała delikatną, małą twarz, a głowa jej była okryta. Znała Maryję tylko z opowiadania. Święta Dziewica, spostrzegłszy Elżbietę, poznała ją natychmiast, i wyprzedziwszy Józefa, który się zatrzymał, pobiegła jej naprzeciw. Maryja była już pomiędzy pobliskimi domami, których mieszkańcy, zdumieni jej pięknością i wzruszeni całą jej postacią, cofali się z pewną skromnością. Gdy się zeszły, przywitały się uprzejmie, podając sobie ręce, i widziałam w Maryi światłość, a z niej promień w Elżbietę wnikający, a Elżbietę zaś dziwnie wzruszoną. Nie zatrzymywały się przed ludźmi, lecz prowadząc się pod rękę, poszły przez podwórze do drzwi domu, gdzie Elżbieta jeszcze raz Maryję powitała. Józef, udawszy się na bok do otwartego przysionka domu Zachariasza, przywitał pokornie sędziwego kapłana, który miał tablicę i pisząc na niej, mu odpowiadał.
Maryja i Elżbieta weszły w dom do przysionka, gdzie też znajdowało się ognisko. Tutaj padłszy sobie w objęcia, ucałowały sobie twarze, a widziałam światło pomiędzy obie spływające. Wtedy Elżbieta, przejęta serdecznym uniesieniem, cofając się nieco z wzniesionymi rękami, zawołała: “Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony Owoc żywota twojego. A skądże mnie to, że przyszła matka Pana mego do mnie? Albowiem oto, jako stał się głos pozdrowienia twego w uszach moich, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie moim. A błogosławionaś, któraś uwierzyła, albowiem spełni się to, co jest powiedziane od Pana."
Wśród ostatnich słów zaprowadziła Maryję do przygotowanej izdebki, by usiadła. Było do niej tylko kilka kroków. Maryja puściła rękę Elżbiety, którą trzymała, a złożywszy ręce na krzyż na piersiach, w natchnieniu wypowiedziała hymn: “Wielbi dusza moja Pana, i rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim. Iż wejrzał na niskość służebnicy Swojej. Albowiem oto odtąd błogosławioną mnie zwać będą wszystkie narody. Albowiem uczynił mi wielkie rzeczy, który możny jest i święte imię Jego. A miłosierdzie Jego od narodu do narodów, bojącym się Jego. Uczynił moc ramieniem Swoim, rozproszył pyszne myślą serca ich. Złożył mocarze z stolicy, a podwyższył niskie. Łaknące napełnił dobrami, a bogaczy z niczym puścił. Przyjął Izraela, sługę Swego, wspomniawszy na miłosierdzie Swoje. Jako mówił do ojców naszych, Abrahamowi i nasieniu jego na wieki."
Widziałam, że Elżbieta cały ten hymn z równym natchnieniem razem z Maryją odmawiała. Teraz usiadły na niskich stołkach, a na stoliku był mały kubek. Mnie zaś tak było błogo! Siadłam więc także blisko nich i całą z nimi odmówiłam modlitwę.
Józefa i Zachariasza widzę jeszcze razem. Rozmawiają ze sobą, pisząc na tabliczce, ciągle o tym, że bliskim jest Mesjasz. Zachariasz jest to wysoki, piękny starzec w szatach kapłańskich. Siedzą po stronie domu w otwartym przedsionku, wychodzącym na ogród. Elżbieta z Maryją siedzą teraz w ogrodzie, pod wielkim, szerokim drzewem na dywanie. Za drzewem jest studnia; za pociągnięciem czopa, wytryska z niej woda. Widzę trawę i kwiaty dokoła i drzewa z małymi, żółtymi śliwkami. Jedzą małe owoce i placki z podróżnej torby Józefa. Jakaż wzruszająca prostota i umiarkowanie! Dwie służące i dwaj słudzy są w domu. Zastawiają stół pod drzewem; Józef i Zachariasz przystępują i nieco jedzą. Józef chciał zaraz wracać, lecz pozostanie 8 dni. Nic nie wie, że Maryja poczęła. Niewiasty nie mówią o tym, obie były ze sobą w duchowym związku pod względem swych uczuć.
Gdy wszyscy byli razem, odmawiali rodzaj litanii, i widziałam podczas odmawiania tejże, ukazujący się krzyż, a przecież nie było jeszcze wtedy Krzyża. Zdawało się nawet, jakoby dwa krzyże się nawiedzały.
Wieczorem siedzieli znowu wszyscy razem przy lampie pod drzewem w ogrodzie. Pod drzewem, rozpostarte było nakrycie w kształcie namiotu, a niskie krzesełka z poręczami stały dokoła. Józefa i Zachariasza widziałam potem idących do modlitewnika, a Elżbietę i Maryję do swej izdebki. Były do głębi przejęte i odmawiały razem „Magnificat." Święta Dziewica miała czarny, przezroczysty welon, który opuszczała, gdy rozmawiała z mężczyznami.
Zachariasz zaprowadził nazajutrz Józefa do innego ogrodu, oddalonego od domu. Zachariasz jest we wszystkim miłujący porządek i dokładność. Ogród zasadzony jest pięknymi drzewami i krzewami, pełnymi owoców. W środku jest aleja, a na końcu domek, do którego prowadzi wejście z boku. U góry domku są otwory z zasuwami w miejsce okien. Stoi tam plecione łoże, wyścielone mchem lub innym delikatnym zielem, a także dwie białe figury wielkości dziecka. Nie wiem właściwie, skąd one się tam dostały, ani też, co oznaczają, lecz wydają mi się bardzo podobne do Zachariasza i Elżbiety, chociaż daleko młodziej wyglądają.
Maryję i Elżbietę widzę często ze sobą: Maryja we wszystkim w domu dopomaga i przygotowuje rozmaite przybory dla dziecka; haftuje z Elżbietą wielki dywan, na posłanie dla Elżbiety. Pracują też dla ubogich. W nieobecności Maryi, Anna posyła często służebnicę do Nazaret do domu Maryi, by doglądać, a nawet ją samą raz tam widziałam.
Zachariasza i Józefa widziałam nazajutrz noc spędzających w ogrodzie, oddalonym od domu. Częścią spali w altanie, częścią modlili się pod gołym niebem. Wrócili do domu przed świtem. Elżbieta i święta Dziewica pozostały w domu. Zawsze, rano i wieczorem, odmawiają pospołu hymn „Magnificat," który Maryja w chwili pozdrowienia Elżbiety od Ducha św. była otrzymała.
Przy odmawianiu stoją w izdebce Maryi, jakby w chórze, przy ścianach naprzeciw siebie, mając ręce na piersiach na krzyż złożone i welony spuszczone na twarz. Podczas odmawiania drugiej części „Magnificat," odnoszącej się do obietnicy Boga, widziałam dzieje, które poprzedzały tajemnicę Najświętszego Wcielenia i Przenajświętszego Sakramentu Ołtarza, od Abrahama aż do czasów Maryi. Widziałam Abrahama, jak ofiaruje Izaaka, widziałam tajemnicę Arki Przymierza, którą Mojżesz w nocy przed wyjściem z Egiptu był otrzymał, a która dała mu moc wyruszenia i przezwyciężenia wszystkiego.
Poznałam jej stosunek do najświętszego wcielenia, i zdawało się jakoby ta tajemnica teraz w Maryi się spełniła lub ożyła. Także widziałam proroka Izajasza i jego proroctwo o Dziewicy, jako też począwszy od niego aż do czasu Maryi obrazy zapowiadające Najśw. Sakrament. Przypominam sobie, iż słyszałam słowo: od ojców do ojców aż do Maryi jest po kilkakroć 14 pokoleń. Widziałam też krew Maryi w jej przodkach rozpoczynającą się i jak ta krew coraz bardziej ku wcieleniu się zbliżała.
Nie mam słów, by to jaśniej opisać, mogę tylko powiedzieć, że raz tu, raz tam widziałam ludzi najrozmaitszego rodzaju, i jakoby promień światła z nich się wysuwał, na końcu którego widziałam Maryję zawsze taką, jaką w tej chwili u Elżbiety była. Widziałam ten promień najpierw z tajemnicy Arki Przymierza wychodzący i do Maryi się posuwający. Potem widziałam Abrahama, a od niego promień znowu w Maryi się kończący, i tak dalej. Abraham musiał mieszkać wówczas zupełnie w pobliżu obecnego pobytu; podczas odmawiania bowiem “Magnificat" widziałam, jak ów promień tuż z niego wychodził, podczas gdy promienie osób, stojących matce Bożej co do czasu bliżej, z dali przychodzące widziałam. Te promienie tak były delikatne i jasne jak promienie słońca, gdy słońce przez otwór świeci. Krew Maryi widziałam w takim promieniu czerwono i lśniąco połyskującą, a powiedziano mi: “Patrz! tak niepokalaną, jak to światło czerwone, musi być krew dziewicy, z której Bóg człowieczeństwo ma przyjąć!"
Raz też widziałam, że nad wieczorem Maryja i Elżbieta wyszły na wioskę Zachariasza. Zabrały ze sobą małe bułeczki i owoce w koszyczkach, chciały tam bowiem przez noc pozostać. Józef i Zachariasz podążyli za nimi. Widziałam, jak Maryja im naprzeciw wyszła. Zachariasz miał swą tabliczkę przy sobie; lecz było za ciemno, by mógł pisać, i widziałam Maryję go zagadującą i mu oznajmiającą, że tej nocy będzie mógł mówić.
Widziałam, że schował tabliczkę i że tej nocy z Józefem rozmawiał. Widziałam to i byłam tym zdziwiona; wtedy rzekł mój przewodnik: cóż to jest? i pokazał mi obraz, przedstawiający świętego Goara, jak tenże płaszcz swój na promieniach słońca, jakby na haczyku zawiesił. Pouczono mnie, iż żywa ufność połączona z prostotą, wszystko istotnym czyni i w substancję zamienia. Te dwa wyrazy były dla mnie wielkim wewnętrznym wyjaśnieniem wszystkich cudów; nie umiem tylko tak dokładnie oddać.
Wszyscy przepędzili noc w ogrodzie. Jadali lub przechadzali się parami, rozmawiając lub modląc się, to znowu w małym domku udawali się na spoczynek. Słyszałam też, że w sabat wieczorem Józef do domu powróci, i że Zachariasz aż do Jerozolimy będzie mu towarzyszył. Księżyc świecił, a niebo pięknie gwiazdami było pokryte. Było niewymownie spokojnie i pięknie u tych ludzi świętych.
Było mi też raz danym rzucić okiem na izdebkę świętej Dziewicy. Była to noc; leżała na boku, a rękę trzymała pod głową. Mniej więcej łokieć szeroka smuga z białej wełnianej materii prowadziła od głowy aż do stóp, naokoło brunatnej sukni. Kładąc się na spoczynek, brała jeden koniec tej smugi pod ramię i zawijała ją sobie naokoło głowy i górnej części ciała aż na nogi i znowu w górę, tak że nią zupełnie okrytą była i wielkich kroków robić nie mogła. Czyniła to tuż przy łóżku, które w głowach małą miało wypukłość. Ramiona były do połowy wolne. Zasłona twarzy otwierała się ku piersiom. Często widzę pod sercem Maryi aureolę a w środku tejże niewymownie jasny płomyk. Także ponad ciałem Elżbiety spostrzegam aureolę, lecz światło w niej nie tak jasne.
Gdy się sabat zaczął, widziałam, jak na pewnym miejscu, domu Zachariaszowego, którego jeszcze nie znałam, lampę zapalili i święcili sabat. Zachariasz, Józef i jeszcze około sześć mężów z okolicy modlili się pod lampą, stojąc naokoło skrzyni, na której zapisane leżały zwoje. Z ich głowy zwieszały się chustki, lecz podczas modlitwy nie robili tyle obrotów i ruchów, jak dzisiejsi żydzi, jakkolwiek raz po raz głowy schylali i ramiona do góry wznosili.
Maryja, Elżbieta i jeszcze kilka innych niewiast, stały osobno w zakratkowanej przegrodzie, z której do modlitewnika patrzały. Wszystkie miały głowy okryte płaszczami do modlitwy. Przez cały sabat widziałam Zachariasza w szacie świątecznej, w długiej białej sukni, o niezbyt szerokich rękawach. Owinięty był kilkakrotnie szerokim pasem, na którym pisane były głoski, i z którego zwieszały się rzemienie.
Do tej szaty był w tyle kaptur przytwierdzony, który we fałdach z głowy na plecy w kształcie marszczonego welonu w tył opadał. Ilekroć co czynił lub dokądkolwiek chodził, zarzucał tę szatę wraz z końcami pasa na jedno ramię, i w ten sposób podniesioną wtykał na drugiej stronie pod ramieniem za pas. Obie nogi były szeroko owinięte, a to owinięcie trzymały rzemienie, za pomocą których podeszwy do gołych stóp były przymocowane. Pokazał też Józefowi płaszcz swój kapłański, który bardzo był piękny. Był to szeroki, ciężki płaszcz, biało i purpurowo przebłyskujący, a na piersiach trzema ozdobnymi klamrami spinany. Nie miał rękawów.
Gdy się sabat skończył, widziałam ich znowu jedzących. Jedli pospołu w ogrodzie przy domu, pod drzewem. Jedli zielone liście, które zanurzali i zanurzone zielone płatki wysysali; zastawione też były miseczki z małymi owocami i inne miski, z których przezroczystymi, brunatnymi, łopatkami coś jedli, przypuszczam, że to był miód. Widziałam też, że przynoszono małe chleby, które jedli.
Poczym przy blasku księżyca wśród cichej nocy pełnej gwiazd, Józef w towarzystwie Zachariasza, wybrał się z powrotem. Wpierw każdy osobno się pomodlił. Józef znowu tłumoczek swój miał przy sobie, a w nim bułki i mały dzbaneczek, miał także swą u góry zakrzywioną laskę. Zachariasz miał długą laskę z guzikiem u góry. Obaj mieli płaszcze do podróży przez głowy przerzucone. Zanim poszli, uścisnęli Maryję i Elżbietę kolejno, przyciskając je do serca. Całowania wówczas nie widziałam. Rozeszli się bardzo wesoło i spokojnie, obie niewiasty towarzyszyły im jeszcze kawałek drogi. Potem szli sami wśród niewymownie miłej nocy.
Maryja i Elżbieta wróciły teraz do domu, do izdebki Maryi. Paliła się w niej lampa na ramienniku, wystającym ze ściany, jak zawsze, gdy się modliła i na spoczynek kładła. Obie niewiasty stanęły znowu, zasłonięte naprzeciw siebie i odmawiały „Magnificat." Modliły się całą noc. Przyczyny tych modłów sobie nie przypominam. We dnie widzę Maryję zajętą rozmaitą pracą, np. tkającą nakrycia. — Józefa i Zachariasza widziałam jeszcze w drodze. Nocowali w szopie. Zbaczali często z drogi i zdaje mi się, że rozmaitych ludzi odwiedzali. Trzy dni trwała ich podróż. Józefa widziałam znowu w Nazaret w swym domu. Anny służebna wszystko mu robiła, przychodząc raz po raz do Anny i odchodząc. Zresztą był Józef sam.
Widziałam, że Zachariasz również przybył do domu, Maryja zaś i Elżbieta, jak zawsze, odmawiały „Magnificat" i pracowały nad rozmaitymi rzeczami. Pod wieczór przechadzały się w ogrodzie, gdzie była studnia, co tam jest rzadkością, dlatego też miały zawsze przy sobie dzbanuszek z sokiem.
Wychodziły też na przechadzkę w okolicę, po większej części nad wieczorem, gdy się ochłodziło, gdyż Zachariasza dom stał odosobniony i polami był otoczony. Zwykle o godzinie dziewiątej szły na spoczynek, lecz zawsze znowu przed wschodem słońca wstawały.
Święta Dziewica przez trzy miesiące, aż do narodzenia Jana, pozostała u Elżbiety, jeszcze przed obrzezaniem do Nazaret wróciła. Józef do połowy drogi wyszedł jej naprzeciw i spostrzegł, że była w stanie błogosławionym; lecz się z tym nie odezwał, walcząc z wątpliwościami. Maryja, która się tego z góry obawiała, była poważną i zamyśloną, a to powiększało jego niepokój. W Nazaret udała się Maryja do rodziców diakona Parmenasa, pozostając tamże dni kilka. Niepokój Józefa doszedł do tego stopnia, iż, gdy Maryja do domu powróciła, postanowił uciec. Wtedy ukazał mu się Anioł, pocieszając go.

III. NARODZENIE JEZUSA
WEDŁUG BIBLII

W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. ( Łk 2,1-7 )


Widziałam, jak Józef nazajutrz dla Maryi w tak zwanej grocie ssania, grobowcu mamki Abrahama, Maraha zwanej, obszerniejszej od groty z żłóbkiem, urządził miejsce do siedzenia i do spania. Przepędziła tam kilka godzin, podczas których Józef grotę z żłóbkiem lepiej uprzątnął i uporządkował. Przyniósł też jeszcze z miasta rozmaitych mniejszych sprzętów i suszonych owoców.
Maryja powiedziała mu, że tej nocy nadejdzie godzina narodzenia jej Dzieciątka. Będzie wówczas 9 miesięcy, jak poczęła z Ducha świętego. Prosiła go, by ze swej strony wszystko uczynił, iżby od Boga przyrzeczone, w sposób nadprzyrodzony poczęte Dzieciątko, jak najlepiej na ziemi uczcili. Niechaj z nią połączy modlitwę swoją za ludźmi twardego serca, którzy Mu żadnego przytułku dać nie chcieli. Józef powiedział Maryi, iż przyprowadzi z Betlejem kilka pobożnych znanych mu niewiast do pomocy; lecz Maryja nie przyjęła tego, mówiąc, iż nikogo nie potrzebuje. Była piąta godzina wieczorem, gdy Józef świętą Dziewicę znowu do groty z żłóbkiem zaprowadził. Tutaj zawiesił jeszcze kilka lamp; także oślicę, która radośnie powróciła z pola, zaopatrzył w schronisku przed drzwiami.
Gdy Maryja powiedziała, iż jej czas się zbliża, iżby więc udał się na modlitwę, opuścił ją i poszedł na miejsce, na którym sypiał, by się modlić. Jeszcze raz, nim wszedł do komórki swojej, wejrzał w głąb groty, gdzie Maryja, plecami do niego zwrócona, klęcząc, modliła się na swym posłaniu, z twarzą na wschód zwróconą. Widział grotę napełnioną światłem, a Maryja była jakby płomieniami otoczona. Wydawało się, że jak Mojżesz wpatruje się w krzak gorejący. Upadł, modląc się, na twarz i nie oglądał się już więcej. Widziałam, jak blask naokoło Maryi coraz się powiększał. Świateł, które Józef zapalił, nie było już można widzieć. Klęczała w szerokiej, białej szacie, która i przed nią była rozpostarta. O godzinie dwunastej była w modlitwie zachwyconą. Widziałam ją z ziemi podniesioną w górę, tak iż widać było pod nią podłogę. Ręce miała na piersiach na krzyż złożone. Blask około niej powiększał się. Nie widziałam już powału groty.
Zdawało się, jakoby droga ze światła ponad nią aż do nieba prowadziła, w której jedno światło przenikało drugie i jedna postać przenikała drugą, i kręgi światła przechodziły w kształty i postacie niebiańskie. A Maryja modliła się, patrząc ku ziemi. W tej chwili porodziła Dzieciątko Jezus. Widziałam je jakby jaśniejące, maleńkie Dziecię, jaśniejsze nad wszystek inny blask, leżące na pokryciu przed jej kolanami. Wydawało mi się zupełnie małym i że w oczach moich rosło. Lecz to wszystko było tylko poruszeniem pośród tak wielkiego blasku, tak iż nie wiem, czy i jak to widziałam. Nawet martwa przyroda była jakby na wskroś poruszona. Kamienne posadzki i ściany groty zdawały się być żywe.
Maryja była jeszcze przez pewien czas tak zachwyconą i widziałam, jak chustkę na Dzieciątko kładła lecz go jeszcze nie podniosła, ani brała w ręce. Po dość długim czasie widziałam, że Dzieciątko zaczęło się poruszać i płakać. Maryja zdawała się przychodzić do siebie. Wzięła Dzieciątko, zawijając je chustką, którą na nie położyła, przycisnęła je do piersi i siedziała zasłonięta zupełnie razem z Dzieciątkiem, i zdaje mi się, że je karmiła, widziałam też, że Aniołowie w ludzkiej postaci naokoło niej na twarzy leżeli.
Mniej więcej godzinę po narodzeniu, zawołała Maryja świętego Józefa, ciągle jeszcze w modlitwie zatopionego. Gdy się do niej zbliżył, rzucił się nabożnie z radością i pokorą na kolana i padł na oblicze, Maryja zaś jeszcze raz prosiła go, iżby oglądał święty dar niebios. Wtedy wziął Dzieciątko na ręce. Święta Dziewica zawinęła teraz dzieciątko Jezus w okrycie czerwone, a na to położyła białe, aż do ramionek, wyżej zaś dała inną chusteczkę. Tylko 4 pieluszki miała przy sobie. Położyła je potem do żłóbka, który napełniony był sitowiem i innymi delikatnymi roślinami, i okryty zasłoną po bokach się zwieszającą. Żłóbek stał ponad korytem kamiennym, które równo z ziemią po prawej stronie wejścia do groty się znajdowało, tam, gdzie grota ku południowi jest więcej wysunięta. Posadzka tej groty leżała nieco głębiej aniżeli druga część, gdzie się Dzieciątko narodziło. Gdy włożyła Dzieciątko do żłóbka, oboje stanęli obok, płacząc i śpiewając hymny.
Święta Dziewica miała swe posłanie i miejsce do siedzenia obok żłóbka. Widziałam ją w pierwszych dniach w prostej postawie siedzącą, a także na boku leżącą. Nie widziałam jej jednakowoż bynajmniej chorą lub wyczerpaną. Przed i po porodzeniu była ubrana zupełnie biało. Gdy ludzie do niej przychodzili, siedziała po większej części obok żłóbka, więcej owinięta. W nocy, w chwili narodzenia, wytrysnęło w innej, na prawo położonej grocie, piękne źródło, obficie wypływające, któremu Józef nazajutrz wykopał odpływ i studnię.
Wprawdzie wśród tych widzeń, których przedmiotem było zdarzenie samo, a nie uroczystość kościelna, nie widziałam takiej promiennej radości w przyrodzie, jak widzę innym razem w czasie Bożego Narodzenia, kiedy ta radość ma wewnętrzne znaczenie; lecz mimo to widziałam wesele nadzwyczajne, a na wielu miejscach, aż do najdalszych stron świata, widziałam o północy coś nadzwyczajnego, co mnóstwo dobrych ludzi radosną tęsknotą, złych zaś trwogą napełniało. Widziałam też liczne zwierzęta radośnie wzruszone, liczne źródła wytryskające i wezbrane, na wielu miejscowościach kwiaty wyrastające, zioła i drzewa jakby orzeźwienie czerpiące i zapach wydające. W Betlejem było ponuro a na niebie świeciło posępne, czerwonawe światło. Zaś w dolinie pasterzy, naokoło żłóbka i w dolinie groty ssania zalegała orzeźwiająca, lśniąca mgła wilgotna. Widziałam trzody przy pagórku trzech pasterzy przewodników, pod szopami, a przy dalszej wieży pasterskiej częściowo jeszcze pod gołym niebem. Widziałam trzech pasterzy — przewodników wzruszonych cudowną nocą, przed swą chatą stojących, oglądających się na wszystkie strony i spostrzegających wspaniały blask nad żłóbkiem. Także pasterze przy więcej oddalonej wieży byli w wielkim ruchu. Wstąpiwszy na rusztowanie wieży, spoglądali w okolicę żłóbka, nad którym światłość spostrzegli. Widziałam jak obłok ze światła zstąpił na owych trzech pasterzy. Spostrzegłam też w nim jakieś przechodzenie i przemienianie się w kształty i słyszałam zbliżający się słodki, donośny, a jednak cichy śpiew. Pasterze przestraszyli się z początku; lecz wnet stanęło pięć lub siedem jasnych, miłych postaci przed nimi, wstęgę wielką jakby kartkę trzymając w rękach, na której napisane były słowa głoskami, jak ręka wielkimi. Aniołowie śpiewali “Gloria." Okazali się także pasterzom przy wieży, i nie wiem już, gdzie jeszcze więcej. Pasterzy nie widziałam natychmiast do żłóbka spieszących, dokąd owi trzej pierwsi może półtorej godziny drogi mieli, owi zaś pasterze przy wieży pewno jeszcze raz tyle. Lecz widziałam, że natychmiast rozważali, co by nowonarodzonemu Zbawicielowi w darze ofiarować, i że czym prędzej te dary zbierali. Owi trzej pasterze już bardzo rano przybyli do żłóbka.
Widziałam, że tej nocy Anna w Nazaret, Elżbieta w Jucie, Noemi, Hanna i Symeon w Świątyni mieli widzenia i objawienia o narodzeniu Zbawiciela. Dziecię Jan niewymownie było uradowane. Tylko Anna wiedziała, gdzie było nowonarodzone Dzieciątko; inne niewiasty a nawet Elżbieta, wiedziały wprawdzie o Maryi i widziały ją wśród wizji, lecz nic o Betlejem nie wiedziały.
W Świątyni widziałam rzecz dziwną. Zapisane zwoje Saduceuszów kilkakrotnie wypadły ze swych przechowków. Wskutek tego powstała wielka trwoga. Przypisywali to czarodziejstwu i wiele pieniędzy zapłacili, by to zachować w tajemnicy.
Widziałam, że w Rzymie, nad rzeką, w okolicy, gdzie mnóstwo żydów mieszkało, wytrysło źródło jakby oliwy i wszystko bardzo się zdziwiło. Także, gdy się Jezus narodził, rozpadł się wspaniały posąg bożka Jowisza, wskutek czego wszystko się zatrwożyło. Składali ofiary i pytali się innego bożyszcza, zdaje mi się Wenery, a szatan z niej powiedzieć musiał: dzieje się to dlatego, ponieważ dziewica bez męża poczęła i porodziła syna. Oznajmiła im też cud z owym źródłem oliwy. Na tym miejscu stoi teraz kościół Najświętszej Maryi Panny. Lecz widziałam, iż kapłani bałwochwalczy wskutek tego zdarzenia bardzo byli zatrwożeni, a w zwojach następującą odszukali historię: Przed mniej więcej 70 laty przyozdobili tego bożka bardzo wspaniale złotem i drogimi kamieniami, wiele hałasu z nim robiąc i składając mu liczne ofiary. Żyła wówczas w Rzymie bardzo dobra, pobożna niewiasta, utrzymującą się ze swego majątku. Nie wiem na pewno, czy nie była żydówką. Miewała widzenia i musiała prorokować, powiadała też czasem ludziom przyczynę ich niepłodności. Ta niewiasta oznajmiła publicznie, iżby tego bożka tak kosztownie nie czcili, gdyż kiedyś na dwie części pęknie. Wskutek tego pojmano ją i tak długo dręczono, dopóki nie wyprosiła sobie u Boga objawienia, kiedy to nastąpi, tego bowiem kapłani bałwochwalczy od niej dowiedzieć się chcieli. Rzekła więc wreszcie: Posąg się skruszy, skoro czysta dziewica porodzi syna. Gdy to powiedziała, wyśmiano ją i jako pozbawioną rozumu wypuszczono. Teraz przypomnieli sobie to ludzie i przekonali się, że miała słuszność. Widziałam też, że burmistrzowie Rzymu, z których jeden nazywał się Lentulus i był przodkiem przyjaciela świętego Piotra w Rzymie i kapłana — męczennika Mojżesza, dowiadywali się o owym zdarzeniu i o owej studni z oliwą.
Cesarza Augusta widziałam tej nocy na Kapitolu, gdzie miał widzenie tęczy z wizerunkiem dziewicy i Dzieciątka. Wyrocznia, której kazał pytać, takie wyrzekła zdanie: “narodziło się Dziecię, któremu wszyscy ustąpić musimy." Potem synowi Dziewicy, jako “Pierworodnemu Boga," kazał zbudować ołtarz i składać ofiary. W Egipcie również widziałam obraz, było to daleko poza Matareą, Heliopolis i Memfis. Był tam wielki bożek, który wpierw różne głosił wyroki. Ten naraz oniemiał, a król kazał w całym kraju wielkie składać ofiary. Wtedy na rozkaz Boga ów bożek musiał powiedzieć, iż milczy i ustąpić musi, gdyż narodził się z dziewicy syn, i że mu tutaj Świątynia wystawiona zostanie. Król chciał mu potem Świątynię obok wystawić. Nie znam już dokładnie tej historii. Lecz bożka usunięto, a na tym miejscu stanęła Świątynia na cześć Dziewicy z Dzieciątkiem, o której on głosił, i której potem na sposób pogański cześć oddawano.
W kraju świętych Trzech Króli widziałam wielki cud. Na jednej górze mieli wieżę, gdzie na przemian zawsze jeden z nich z kilku kapłanami przebywał, by w gwiazdy się wpatrywać. Co w gwiazdach widzieli, spisywali i udzielali sobie. Tej nocy było tutaj dwóch króli, Menzor i Sair. Trzeci, który mieszkał na wschód od morza kaspijskiego i nazywał się Teokeno, nie był obecnym. Był to jakiś rodzaj konstelacji, na który zawsze patrzał i na którego zmiany uważali. Wtedy otrzymywali widzenia i obrazy na niebie.
Tak było i dzisiejszej nocy, i to w kilku odmianach. Nie była to jedna gwiazda, w której ów obraz widzieli, było więcej gwiazd w jednej figurze, i jakieś poruszenie w gwiazdach. Widzieli piękną kolorową tęczę ponad obrazem księżyca, na której siedziała dziewica. Lewa noga była w postawie siedzącej, prawa więcej prosto opadała na dół i spoczywała na księżycu. Po lewej stronie dziewicy widać było ponad tęczą winną latorośl, po prawej stronie kiść kłosów. Przed dziewicą widziałam ukazujący się lub jaśniej z swego blasku występujący kształt kielicha, jakby kielicha Wieczerzy Pańskiej. Z kielicha wznosiło się w górę Dzieciątko, a ponad Dzieciątkiem widniała jasna tarcza, jakby próżna monstrancja, z której promienie, jakby kłosy wychodziły. Miałam przy tym wyobrażenie Sakramentu. Po lewej stronie dziewicy wznosił się ośmiograniasty kościół ze złotą bramą i z dwoma małymi drzwiami bocznymi. Dziewica posunęła prawą ręką Dzieciątko i hostię ku kościołowi, który podczas tego stał się wielkim i w którym spostrzegłam Trójcę Przenajświętszą. Ponad kościołem wznosiła się wieża. Te same obrazy widział też w ojczyźnie swojej Teokeno, trzeci z owych króli. 
Gdy Maryja jeszcze przed żłóbkiem stała, rozważając, zbliżyli się pastuszkowie z swymi żonami. Było 5 osób. By im zrobić miejsce, iżby do żłóbka dostąpić mogli, ustąpiła im święta Dziewica miejsca, udając się tam, gdzie porodziła. Ci ludzie nie oddawali właściwie pokłonu, lecz głęboko wzruszeni, patrzeli na Dzieciątko, a nim odeszli, nachylili się ku niemu, jakby je całując.
Nastał dzień, Maryja siadała na swym zwykłym miejscu, a Dzieciątko Jezus, owinięte, z wolnymi rękoma i twarzą, na jej łonie spoczywało. Miała coś jakby płótno w swych rękach, które układała i przygotowywała. Józef u wejścia przy ognisku również coś układał czy przygotowywał jakby podstawkę, by na niej sprzęty wieszać.
Stałam obok osła. Wtem weszły trzy wiekiem podeszłe niewiasty Esseńskie; przyjęto je bardzo serdecznie. Maryja nie powstała. Przyniosły dość wiele darów: małych owoców, także ptaków wielkości kaczek, o czerwonych szydłowatych dziobach, trzymając je za skrzydła, także podługowatookrągłych, na cal grubych placków, płótna i innej materii. Wszystko przyjęte było z wielką pokorą i podzięką. Były bardzo spokojne i serdeczne. Ze wzruszeniem spoglądały na Dzieciątko lecz nie dotykały Go, a potem znowu, bez długiego żegnania i odprowadzania odeszły. Tymczasem obejrzałam osła jak najdokładniej.
Miał bardzo szeroki grzbiet, i pomyślałam sobie jeszcze: kochane bydlątko, jużeś wiele dźwigało! Chciałam też doświadczyć, czy jest rzeczywiście prawdziwym, więc uchwyciłam jego włosy i zauważyłam, że były delikatne jak jedwab. — Razu pewnego przyszły dwie niewiasty, z trzema koło osiem lat mającymi dzieweczkami. Zdawały się, jakoby były znakomite, więcej obce i że bardziej niż poprzednie, przybyły wskutek cudownego rozgłosu. Józef przyjął je bardzo pokornie. Przyniosły dary więcej wewnętrznej wartości a mniejszych rozmiarów: ziarna w miseczce, małych owoców, także ustawioną kupkę trójgraniastych, grubych blaszek złotych, na których wyciśnięty był stempel, jakby pieczątka. Pomyślałam: przedziwnie, wygląda to, jak obraz opatrzności Boskiej. Nie! jakże oko Boskie mogę porównać z czerwoną ziemią! Maryja powstała i podała im Dzieciątko na ręce. Trzymały je obie przez pewien czas, modląc się po cichu z podniesionym duchem i całowały je. Owe zaś troje dziewcząt były spokojne i wzruszone. Józef i Maryja rozmawiali z nimi, a gdy odchodziły, Józef odprowadził je kawałek drogi. Ach! gdyby kto, jak owe niewiasty, mógł widzieć piękność, czystość Maryi i to zatopienie się w Bogu! Ona wie wszystko! Lecz dla swej pokory jest jakby nieświadomą pojedynczych rzeczy.
Jak dziecko spuszcza swe oczy; a gdy spojrzy, wzrok jej Jak promień, jak prawda, jak niepokalana światłość na wskroś przenika. A to stąd pochodzi, że jest zupełnie czystą, zupełnie niewinną, pełną Ducha świętego i bez ukrytych zamysłów. Temu spojrzeniu nikt oprzeć się nią zdoła. Ci ludzie przyszli jakby potajemnie, unikając wszelkiego rozgłosu w mieście. Wydawało się, jakoby przynajmniej kilka mil byli przebyli. Przy takich odwiedzinach Józef był zawsze bardzo pokornym, uchylał się nieco i przypatrywał się z dala, z ubocza.
Widziałam też służącą Anny, która ze starym sługą z Nazaret do żłóbka przybyła. Była wdową i spokrewnioną ze świętą Rodziną. Przyniosła od Anny rozmaite potrzebne rzeczy i pozostała przy świętej Dziewicy. Stary sługa wylewał łzy radości i znowu powrócił do domu by Annę uwiadomić. Dnia następnego widziałam świętą Dziewicę z Dzieciątkiem Jezus i służącą, opuszczających na kilka godzin grotę. Wychodząc, zwróciła się dla schronienia swego na prawo, i uczyniwszy kilka kroków, ukryła się w grocie bocznej, w której podczas narodzenia Chrystusa wytrysnęło źródło.
Mniej więcej cztery godziny zabawiła w tej jaskini. Przybyli bowiem z Betlejem, szpiedzy Heroda, ponieważ przez opowiadanie pasterzy rozeszła się wieść, iż tam stał się cud z pewnym dzieciątkiem. Widziałam, że owi ludzie pomówili kilka słów z Józefem, którego przed jaskinią spotkali, i że go opuścili z uprzejmym uśmiechem. Jaskinia z żłóbkiem położona jest właściwie w bardzo miłym i spokojnym zaciszu.
Nikt tu z Betlejem nie przychodzi, tylko pasterze tu przebywają. W ogóle nikt się teraz wiele nie troszczy o to, co się za miastem dzieje, albowiem wskutek tak wielkiej liczby cudzoziemców panuje tam wielki natłok i ruch. Sprzedaje i bije się tam bardzo wiele bydła, ponieważ mnóstwo ludzi swe podatki bydlętami opłaca; jest tam też wielu służących, pogan.
Cud o objawieniu się Aniołów pasterzom szybko rozszedł się pomiędzy mieszkańcami mniej i więcej oddalonych dolin gór, a tym samym też narodzenie Dzieciątka w grocie ze żłóbkiem. Dlatego też gospodarze, u których św. Rodzina wśród drogi wstępowała, przychodzili jeden po drugim, by uczcić to, co nie znając, ugościli. Widziałam, że ów uprzejmy gospodarz ostatniej gospody najpierw sługi z darami wysłał, a potem sam przybył, by Dzieciątku cześć oddać. Także dobrą żonę owego męża, który tak niegrzecznym był dla Józefa, widziałam do żłóbka przybywającą, jako też innych pasterzy i dobrych ludzi, którzy bardzo byli wzruszeni. Wszyscy mieli szaty świąteczne, a na szabat wracali do Betlejem. Owa dobra niewiasta miałaby bliżej do Jerozolimy, lecz mimo to przybyła do Betlejem. Krewny Józefa, ojciec owego Jonadaba, który podczas krzyżowania podał Jezusowi chustę, przybył także, idąc na szabat, do żłóbka. Józef żył z nim w zgodzie. Ów krewny dowiedział się od ludzi z swej miejscowości o cudownym położeniu Józefa i przybył, by go obdarzyć i odwiedzić Dzieciątko Jezus i Maryję. Lecz Józef nic nie przyjął, dając mu w zastaw swą oślicę pod warunkiem, iż za otrzymane pieniądze znowu ją będzie mógł wykupić. Potem Maryja, Józef, służąca i dwaj pasterze którzy u wejścia stali, święcili szabat w grocie. Paliła się lampa z 7 knotami, a na stoliku, biało i czerwono nakrytym, leżały zwoje, z których się modlili. Liczne pokarmy, które pasterze w darze przynieśli, rozdzielane były między ubogich i używane dla gości. Ptaki na oszczepie pieczono w ogniu i posypywano kolejno mąką z ziaren rośliny, podobnej do sitowia, rosnącej licznie około Betlejem i Hebronu. Z ziaren robiono także lśniący biały kleik i pieczono placki. Pod ogniskiem widziałam bardzo gorące i czyste otwory, w których także ptaki pieczono.
Po szabacie, żony Esseńczyków, pod szałasem postawionym przez Józefa i pasterzy przed wejściem do jaskini, zgotowały ucztę. Józef poszedł do miasta po kapłanów do obrzezania. W żłóbku wszystko uprzątnięto. Usunięto przegrodę, którą Józef zrobił w ganku, a podłogę kobiercami wyłożono; albowiem w tym ganku, w pobliżu samego żłóbka, było miejsce obrzędu

IV. OFIAROWANIE W ŚWIĄTYNI

WEDŁUG BIBLII

Gdy potem upłynęły dni ich oczyszczenia według Prawa Mojżeszowego, przynieśli Je do Jerozolimy, aby Je przedstawić Panu. Tak bowiem jest napisane w Prawie Pańskim: Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu. Mieli również złożyć w ofierze parę synogarlic albo dwa młode gołębie, zgodnie z przepisem Prawa Pańskiego. A żył w Jerozolimie człowiek, imieniem Symeon. Był to człowiek prawy i pobożny, wyczekiwał pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim. Jemu Duch Święty objawił, że nie ujrzy śmierci, aż zobaczy Mesjasza Pańskiego. Za natchnieniem więc Ducha przyszedł do świątyni. A gdy Rodzice wnosili Dzieciątko Jezus, aby postąpić z Nim według zwyczaju Prawa, on wziął Je w objęcia, błogosławił Boga i mówił:
"Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów: światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela".
A Jego ojciec i Matka dziwili się temu, co o Nim mówiono. Symeon zaś błogosławił Ich i rzekł do Maryi, Matki Jego: "Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu". Była tam również prorokini Anna, córka Fanuela z pokolenia Asera, bardzo podeszła w latach. Od swego panieństwa siedem lat żyła z mężem i pozostała wdową. Liczyła już osiemdziesiąty czwarty rok życia. Nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą. Przyszedłszy w tej właśnie chwili, sławiła Boga i mówiła o Nim wszystkim, którzy oczekiwali wyzwolenia Jerozolimy. ( Łk 2,22-38 )


O świcie wsiadła Maryja z Dzieciątkiem Jezus na osła. Trzymała Dziecię na łonie i miała tylko kilka nakryć i węzełek na ośle. Siedziała na siedzeniu poprzecznym z podnóżkiem. Obeszli w lewo pagórek żłobkowy od południa Betlejem, i nikt ich nie zauważył. W południe widziałam ich spoczywających przy jakiejś studni z dachem u góry i otoczonej ławkami. Przybyło tu kilka niewiast do Maryi i przyniosły jej dzbanuszków i placków. Dar ofiarny, który święta Rodzina miała ze sobą, wisiał w koszu na ośle. Kosz miał trzy przedziałki, dwie z owocami, trzecią kratowaną z gołębiami. Nad wieczorem, na kwadrans może drogi przed Jerozolimą, stanęli przed jedną większą gospodą, w małym domku, u bezdzietnych małżonków, którzy przyjęli ich z wielką radością. Było to już między potokiem Cedronem a miastem. Widziałam, że u tych właśnie ludów także sługa i niewolnica Anny w powrocie się zatrzymali, i oni to zamówili przyjęcie dla św. Rodziny. Niewiasta była powinowatą Joanny Chusa. Zdawało mi się, że są Esseńczykami.
Cały jeszcze następny dzień widziałam św. Rodzinę u tych podeszłych ludzi przed Jerozolimą. Św. Dziewica była przeważnie w osobnej izbie sama z Dzieciątkiem, które na niskim przedmurzu ściany na kobiercu spoczywało. Zawsze trwała w modlitwie i widocznie przygotowywała się do ofiary. Przy tej sposobności miałam wewnętrzne wskazówki, jak się do św. Sakramentu przygotowywać należy. Widziałam w jej izbie wiele aniołów, oddających cześć Dzieciątku Jezus. Maryja była zatopiona w skupieniu wewnętrznym. Poczciwi staruszkowie zdobywali się na wszelkie usługi dla Matki Bożej; musieli widocznie odczuwać świętość Dzieciątka.
Miałam także widzenie o kapłanie Symeonie. Był to mąż chudy, bardzo podeszły, z krótką brodą. Miał żonę i trzech dorosłych synów, z których najmłodszy liczył już lat 20. Symeon mieszkał przy świątyni. Widziałam, jak szedł ciemnym gankiem w murach świątyni do małej celi, wpuszczonej w grube mury, z jednym tylko otworem, którym na dół do świątyni mógł spoglądać. Tu starzec klęknął i z przejęciem się modlił. Wtem zjawił się przed nim anioł, i powiedział mu, aby jutro rano uważał w świątyni na Dzieciątko, które pierwsze przyniesione będzie do ofiarowania; jest to Mesjasz, na którego już tak długo czeka; potem umrze. Wszystko, było tak pięknie; wnętrze celi było pełne światła, a starzec promieniał z radości. Poszedł do swego mieszkania i opowiedział ucieszony swej żonie zwiastowanie anielskie. Następnie udał się znów na modlitwę. Zauważyłam, że pobożni kapłani i Izraelici nie chwiali się tak przy modlitwie, jak dzisiejsi żydzi, ale za to biczowali się. Widziałam, że i Anna w swej celi przy świątyni była zachwycona w modlitwie i miała widzenie. Wczesnym rankiem, gdy jeszcze ciemno było, widziałam, jak św. Rodzina z objuczonym do podróży osłem i koszem z ofiarą, w towarzystwie obojga staruszków, zdążała do miasta. Weszli najpierw na jakiś murem otoczony dziedziniec, gdzie postawiono osła w szopie. Staruszka pewna przyjęła św. Rodzinę z Dzieciątkiem i poprowadziła ją przez pokryty ganek do świątyni. Niosła gorejącą świecę, bo było jeszcze ciemno. Tu w ganku wyszedł naprzeciw Maryi Symeon, pełen oczekiwania, przemówił z nią radośnie kilka słów, wziął Dzieciątko Jezus, przycisnął je do serca i pospieszył potem na drugą stronę do świątyni. Już od wczorajszego wieczora, kiedy otrzymał zwiastowanie anioła, był pełen tęsknoty i oczekiwał tu, gdzie był dla kobiet ganek do świątyni, i ledwo mógł się doczekać przybycia św. Rodziny.
Niewiasta zaprowadziła Maryję aż do przedsionka owej części świątyni, w której miało się odbyć ofiarowanie i tu w przedsionku przyjęła ją Anna i jeszcze inna niewiasta (Noemi, dawniejsza jej nauczycielka). Symeon przybył ze świątyni do tej hali, i zaprowadził Maryję z Dzieciątkiem na rękach, do hali na prawo przy przedsionku kobiet, gdzie była także skarbona, obok której był Jezus, gdy wdowa grosz wrzucała. Staruszka Anna, której Józef oddał kosz z gołębiami i owocami, szła wraz z Noemi za nimi, Józef zaś udał się na miejsce, przeznaczone dla mężczyzn.
W świątyni wiedziano, że kilka kobiet miało dziś przyjść do ofiarowania. Wszystko było już po temu przygotowane. Naokoło po ścianach płonęło wiele lamp w kształcie piramid. Płomyki wychodziły ze szyby łukowego ramienia, błyszczącej niemal tak silnie, jak samo światło. Na szybach wisiały gasidła, które do góry przymknięte, gasiły płomienie. Przed ołtarzem, z którego węgłów wychodziły rogi, była postawiona skrzynia, której drzwiczki na zewnątrz otwarte, tworzyły podstawę dla dość obszernej płyty stołu. Płytę tę nakryto naprzód czerwonym, następnie białym, przezroczystym, aż do ziemi spadającym obrusem. Na czterech rogach postawiono kilkuramienne płonące lampy, na środku stołu koszyk w kształcie kołyski, obok dwie podłużne miseczki i dwa mniejsze koszyki. Wszystkie te przedmioty, jako też suknie kapłańskie, złożone na ołtarzu z rogami, przechowywane były w skrzynce, której drzwiczki tworzyły podstawę stołu. Wszystko otaczała krata. Po obydwu stronach wnętrza świątyni były rzędy ławek, jedne wyżej od drugich, w których siedzieli kapłani.
Symeon poprowadził Maryję przez balustradę ołtarza do stołu ofiarnego, na którym położyła do kołyski Dzieciątko w niebieskie szaty owinięte. Maryja miała niebieską suknię, biały welon i odziana była długim, żółtawym płaszczem. Podczas gdy Dzieciątko leżało w kołysce, zaprowadził Symeon Maryję znów na miejsce dla kobiet. Następnie poszedł przed właściwy, stały ołtarz, na którym leżały suknie kapłańskie, i gdzie prócz niego jeszcze trzech innych kapłanów się ubrało. Jeden stanął w tyle, jeden na przedzie, a dwóch po bokach stołu i modlili się nad Dzieciątkiem. Wtedy przystąpiła do Maryi Anna, dała jej w dwóch na sobie stojących koszykach gołębie i owoce, i poszła z nią ku balustradzie ołtarza. Tu zatrzymała się Anna; Maryję zaś zaprowadził Symeon przez balustradę przed stół ołtarza, gdzie do jednej z miseczek położyła owoce, do drugiej monety; gołębie zaś postawiła z koszem na stole. Symeon stał nieco oddalony obok Maryi przed stołem. Kapłan zaś poza stołem, wziął Dzieciątko z kołyski na ręce, podniósł je w górę i ku różnym stronom świątyni, i długo się modlił. Od niego odebrał Dziecię Symeon, podał je Maryi na ręce, i ze zwoju, obok niego na pulpicie leżącego, modlił się nad nią i nad Dzieciątkiem.
Teraz zaprowadził Symeon Maryję znowu przed balustradę, a stąd poszła z nią Anna do miejsca kobiet, kratą otoczonego, gdzie tymczasem zebrało się jeszcze około 20 kobiet z pierworodnymi synami. Józef i kilku innych mężczyzn stali nieco w głębi w miejscu mężczyzn. W tej chwili poczęli dwaj kapłani przed stałym ołtarzem służbę bożą okadzaniem i modlitwami, a ci, co byli w rzędach siedzeń, poruszali się, lecz — jak już wspominałam — nie tak, jak dzisiejsi żydzi.
Po ukończeniu tego obrzędu, poszedł Symeon na owo miejsce, gdzie była Maryja, wziął Dziecię na ramiona i mówił długo i głośno z weselem i uniesieniem. Gdy skończył, była Anna natchniona i mówiła długo. Zauważyłam wprawdzie, że wszyscy ludzie to słyszeli, nie spowodowało to jednak żadnego zamieszania. Lecz wszyscy byli wzruszeni, i okazywali Maryi i Dzieciątku wielką cześć. Maryja jaśniała jak róża. Na pozór miała ofiarę najuboższą; lecz Józef dał niepostrzeżenie Symeonowi i Annie wicie trójkątnych, żółtych kawałków na rzecz świątyni, a osobliwie dla dziewic, które były ubogie i nie mogły ponosić kosztów. Nie wszyscy mogli dawać swe dzieci do świątyni na wychowanie. Raz widziałam także chłopczyka na wychowaniu i opiece Anny. Przypuszczam, że był to syn jakiego księcia lub króla; zapomniałam jednak jego nazwisko. Obchodu oczyszczenia innych kobiet nie widziałam; miałam jednak uczucie, że wszystkim dzieciom, dziś ofiarowanym, osobliwsza łaska dostała się w udziale, i że były między nimi niektóre z młodzianków niebawem przez Heroda zamordowanych. Gdy Najśw. Dzieciątko położono do kołyski na ołtarzu, światłość nieopisana napełniła świątynię. Widziałam, że Bóg był w tym świetle, i niebo otwarte aż do Przenajświętszej Trójcy.
Anna i Noemi zaprowadziły znów Maryję na dziedziniec. Pożegnała się z nimi i spotkała się z Józefem i staruszkami gospody. Zaraz wyruszyli z osłem, z Jerozolimy, a poczciwi staruszkowie szli z nimi sporo drogi. Tego jeszcze dnia dostali się do Betheron; przenocowali w domu, gdzie była ostatnia stacja Maryi w podróży do świątyni przed 13 laty. Do tego miejsca wysłani byli po nich przez Annę ludzie.

V. ZNALEZIENIE W ŚWIĄTYNI

WEDŁUG BIBLII

Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go.
Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: "Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie". Lecz On im odpowiedział: "Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?" Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział.
Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi.


W ósmym roku życia udał się po pierwszy raz z rodzicami do Jerozolimy, na święta Paschy; później czynił to każdego roku. Już w pierwszych podróżach zwrócił Jezus na Siebie uwagę przyjaciół, do których zajeżdżali, jako też kapłanów i nauczycieli. U niektórych znajomych w Jerozolimie rozmawiano często o mądrym i nabożnym chłopięciu, o cudownym synu Józefa, podobnie jak u nas przy dorocznych pielgrzymkach zna się tę lub ową poczciwą, pobożną osobę albo roztropne dziecko ze wsi, i przypomina je sobie, gdy znów przyjdzie. Tak i Jezus, gdy w 12 roku przyszedł z rodzicami, ich przyjaciółmi i dziećmi do Jerozolimy, miał tu już różnych znajomych.
Rodzice Jezusa szli do Jerozolimy zwykle w gronie ludzi znajomych tej samej miejscowości, i wiedzieli, że Jezus w tej, obecnie już piątej podróży, szedł jak zwykle z młodzieńcami Nazaretu.
Tym razem, gdy wracali z Jerozolimy, odłączył się Jezus od towarzyszy już przy górze Oliwnej, a ci, nie widząc Go w swoim gronie, sądzili, że przyłączył się do rodziców, idących za nimi. Lecz Jezus udał się z Jerozolimy w stronę Betlejem, do owej gospody, do której święta Rodzina wstąpiła przed oczyszczeniem Maryi. — Rodzice myśleli, że chłopiec pobiegł naprzód z ludźmi z Nazaretu, ci zaś sądzili, że idzie za nimi z rodzicami. Gdy wreszcie wszyscy się spotkali w gospodzie, Maryja i Józef, nie widząc Jezusa, niezmiernie się zatrwożyli, wrócili więc natychmiast do Jerozolimy, i pytali się po drodze i wszędzie w Jerozolimie za Jezusem, nie mogli Go jednak znaleźć, bo Go tam, gdzie się zwykle zatrzymywali, wcale nie było. Jezus przepędził noc w gospodzie, przed bramą zwaną Betlejemską, gdzie ludzie znali Go dobrze i Jego rodziców.
Tam przyłączył się Jezus do kilku młodzieńców i poszedł z nimi do dwóch szkół w mieście; jednego dnia do jednej, drugiego do drugiej. Trzeciego dnia był rano w 3 szkole przy świątyni, po południu zaś był w samej świątyni, gdzie Go też rodzice znaleźli. Były to szkoły różnego rodzaju, nie we wszystkich uczono prawa; wykładano także inne nauki; w tej zaś, która była przy świątyni, kształcili się i wychodzili z niej lewici i kapłani.
Pytaniami i odpowiedziami wzbudził Jezus u nauczycieli i rabinów wszystkich tych szkół podziw i wprawił ich w takie zakłopotanie, że postanowili, trzeciego dnia po południu na publicznym miejscu wykładów, w samej świątyni, otoczyć Jezusa najuczeńszymi we wszystkich gałęziach wiedzy rabinami i Go upokorzyć. Umówili to między sobą nauczyciele i biegli w piśmie; z początku bowiem cieszyli się Jego mądrością, później jednak opanowała ich złość!
Odbywało się to w publicznej sali, w środku przedsionka świątyni, przed Miejscem świętym w owym zaokrągleniu, gdzie Jezus także później nauczał. Siedział na wielkim krześle, które dla Niego było za wielkie. Otoczony był mnóstwem podeszłych żydów, ubranych po kapłańsku; słuchali z uwagą, lecz widać było, że pałają gniewem, tak iż lękałam się, że się rzucą na Niego, by Go pojmać. Na krześle, na którym Jezus siedział, były ciemne główki jakby psie; kolor ich wpadał w zielony, na wierzchu zaś błyszczały żółtawo. Podobne główki i figury znajdowały się na różnych stołach i przyrządach, które w bok od tego miejsca stały w świątyni, i pełne były ofiar. Całe to miejsce było tak wielkie i ludźmi przepełnione, iż się wcale nie odczuwało, że się jest w kościele. Ponieważ Jezus w odpowiedziach i wyjaśnieniach używał różnych przykładów z natury, z dziedziny sztuk i nauk, przeto żydzi zgromadzili tu najbieglejszych we wszystkich tych naukach. Gdy więc ci zaczęli każdy z osobna z nim rozprawiać, rzekł, że takie przedmioty nie należą właściwie tu do świątyni, lecz mimo tego odpowie im i na te pytania, bo taka jest wola Ojca Jego.
Jezus miał na myśli Ojca niebieskiego, oni przeciwnie sądzili, że Józef polecił Mu pokazać się ze wszystkimi Swymi wiadomościami. Rozpoczął odpowiadać i pouczać ich o sztuce lekarskiej, opisując całe ciało ludzkie, czego najuczeńsi nie wiedzieli. Również mówił o astronomii, budownictwie, rolnictwie, geometrii i rachunkach, o nauce praw, w ogóle o wszystkim, co zaszło. Wszystko zaś tak pięknie łączył z prawem i obietnicą Odkupiciela, z proroctwami, świątynią, z tajemnicami obrzędów i ofiar, że jedni coraz bardziej się zdumiewali, inni zaś zawstydzeni popadali w gniew, i to kolejno, aż wszystkich przejął wstyd i gniew, a to dlatego, że słyszeli o rzeczach, których nigdy nie znali, i nigdy tak nie pojmowali.
Już kilka godzin nauczał w ten sposób, gdy przyszła Maryja z Józefem do świątyni, pytając się za Dzieciątkiem znanych im tam lewitów. Wtem usłyszeli głos Jego, wychodzący z sali naukowej. Nie mogąc tam wejść, poprosili lewitę, by zawołał Jezusa. Jezus jednak kazał im odpowiedzieć, że najpierw ukończy Swą rozprawę. Maryja zasmuciła się bardzo tym, że Jezus zaraz nie przyszedł. Był to pierwszy wypadek, w którym dał odczuć rodzicom, że ma nie tylko ich rozkazy do spełnienia, lecz i inne. Nauczał jeszcze z godzinę, a pokonawszy uczonych i kapłanów, zawstydzonych i rozgniewanych, udał się do rodziców, do przedsionka Izraela i kobiet. Józef, nieśmiały i zdumiony, nic nie mówił; Maryja zaś, zbliżywszy się do Jezusa, rzekła: “Synu, cóżeś nam tak uczynił? Oto ojciec Twój i ja, żałośni, szukaliśmy Cię." Jezus odrzekł im poważnie: “Czegoście Mnie szukali? Nie wiedzieliście, iż w tych rzeczach, które są Ojca mego, potrzeba, żebym był?" A oni nie zrozumieli tego i wrócili z nim do domu. Obecni tu ludzie przypatrywali się św. Rodzinie wielce zdziwieni. Byłam w wielkiej obawie, by się nie rzucili na Jezusa; wielu bowiem z pomiędzy nich było oburzonych. Dziwiło mnie tylko, że puścili ich całkiem w spokoju; tym większe było moje zdziwienie, że ludzie, sami, mimo natłoku, przed świętą Rodziną się rozstępowali, torując jej wygodne przejście. Widziałam przy tym wiele szczegółów i słyszałam bardzo wiele Jego nauk, lecz nie mogę wszystkiego spamiętać. Nauka Jezusa wywarła na uczonych w piśmie wielkie wrażenie; niektórzy zapisywali ją sobie jako szczególność, szepcąc coś i rozmawiając, nawzajem się okłamując. Rzeczywisty jednakże przebieg sprawy uciszyli między sobą, a między ludźmi mówili o Jezusie, jako o zbyt głośnym chłopcu, którego trzeba było nieco skarcić; jest wprawdzie utalentowany, ale to musi się jeszcze ugładzić.
Święta Rodzina wyszła znów do miasta. Przed samym miastem przyłączyło się do nich trzech mężczyzn, dwie kobiety i kilkoro dzieci, nieznanych mi; zdawało mi się, że byli również z Nazaretu. Razem z tymi obeszli jeszcze tu i ówdzie wkoło Jerozolimę, zwiedzili Górę Oliwną, zatrzymując się na niej w niektórych miejscach uroczych, pokrytych murawą, i modląc się z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Przechodzili także mostem przez jakiś strumyk. To chodzenie i modlenie się tej gromadki przypominało mi żywo nasze pielgrzymki. Gdy Jezus wrócił do Nazaretu, widziałam w domu Anny przygotowaną uroczystość, na którą zgromadzili się młodzieńcy i dziewczęta, krewnych i przyjaciół. Nie wiem, czy to była uroczystość radości z powodu odnalezienia Jezusa, czy też może jaka uroczystość, którą urządzano po powrocie ze świąt Wielkanocnych, czy też wreszcie święto obchodzone w dwunastym roku życia chłopców. W rzeczy samej był tu Jezus jakby główną osobą.

TAJEMNICE ŚWIATŁA

( odmawiamy w czwartki )
I. CHRZEST PANA JEZUSA W JORDANIE

WEDŁUG BIBLI

Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: "Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym". Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę.
Lecz tetrarcha Herod, karcony przez niego z powodu Herodiady, żony swego brata, i z powodu innych zbrodni, które popełnił, dodał do wszystkiego i to, że zamknął Jana w więzieniu.
Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest. A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego, w postaci cielesnej niby gołębica, a nieba odezwał się głos: "Tyś jest mój Syn umiłowany, w Tobie mam upodobanie". ( Łk 3,15-22 )


Idąc prędzej niż Łazarz, przybył Jezus o dwie godziny wcześniej od niego na miejsce chrztu. Dochodząc tam, przyłączył się o zmierzchu do gromady ludzi, którzy również szli do chrztu. Nikt Go nie znał, a przecież wszystkich oczy zwracały się ku Niemu, jakby przeczuwano w Nim kogoś wyższego. Nad ranem przybył Jezus z innymi na miejsce chrztu. Ogromne tłumy ludzi zalegały równinę, a Jan natchnionymi słowami mówił miejsca chrztu. Było to u żydów miejscem świętem, pamiątkowym. Otoczone było zewsząd murem, jakby ogród, a wewnątrz stały chaty o ścianach, krytych sitowiem. Na środku leżał kamień, tam gdzie niegdyś Izraelici po przeprawieniu się przez Jordan złożyli arkę i odprawili nabożeństwo dziękczynne.
Nad tym kamieniem wystawił Jan wielki namiot, o ścianach plecionych, krytych sitowiem, przed kamieniem zaś stał rodzaj katedry, z której Jan nauczał. Tu zastał go Herod nauczającego w otoczeniu uczniów, lecz Jan, nie zważając na niego, uczył dalej.
Herod spotkał się w Jerozolimie z żoną brata swego, która przebywała tamże ze swą szesnastoletnią córką, Salome. Poznawszy ją, zapałał pragnieniem pojęcia ją za małżonkę. Daremnie jednak prosił „Radę" o pozwolenie na to małżeństwo, a nawet skutkiem tego poróżnił się z członkami „Rady." Obawiał się jednak przez spełnienie tego kroku narazić się opinii publicznej, dlatego nie chciał postępować samowładnie, lecz starał się pozyskać przyzwolenie Jana, którego lud czcił jako proroka. Sądził, że ten, aby pozyskać jego łaskę, z pewnością przychyli się do jego żądania.
Herod udał się do Jana w towarzystwie Salomy, córki Herodiady. W orszaku swym miał około trzydziestu ludzi, oprócz służebnych Salomy. Jechał wraz z kobietami w powozie. Jana uprzedził o swym przybyciu przez osobnego posłańca; Jan jednak nie chciał, aby Herod ze swym orszakiem przybył aż na miejsce chrztu, gdyż ich obecność, a szczególnie obecność kobiet splamiłaby to święte miejsce. Przestał więc chrzcić i udał się z uczniami na miejsce nauki i tam spotkał się z Herodem.
Nie rozmawiając z nim wcale, zaczął nauczać, mówiąc właśnie na ten temat, że Herod mógł pośrednio dowiedzieć się, jakie jest jego zapatrywanie w sprawie tego małżeństwa. Wypowiedział bez ogródki prawdę, a wreszcie dodał że trzeba czekać na Tego, który ma przyjść; on sam już nie długo będzie chrzcił, bo ustąpi miejsca Temu, którego tylko jest przesłańcem.
Z mowy tej mógł Herod łatwo zrozumieć, że Jan zna jego plan i że wcale go nie pochwala. Opuścił więc Jana z gniewem w sercu, wracając do miejsc kąpielowych w Kallirroe, gdyż wtenczas jeszcze tam mieszkał, oddalonych o kilka godzin drogi od miejsca chrztu Jana. Przed odejściem jednak kazał oddać Janowi zwój pisma z opisem swej sprawy, sądząc że Jan zmieni jeszcze swe zapatrywanie.
Położono go przed Janem, gdyż nie chciał nim splamić swej ręki. Zarazem kazał zostać kilku ludziom ze swego orszaku, aby starali się Jana nakłonić, by tenże plan jego zechciał potwierdzić. Usiłowania ich jednak były daremne. Jan nie chciał małżeństwa Heroda z żoną brata uznać za ważne, a skończywszy nauczanie, wrócił na miejsce chrztu. Kobiety z orszaku Heroda wystrojone były zbytkownie, lecz dosyć przyzwoicie.
Magdalena była w ubieraniu się więcej wybredna i rozrzutna. Wspominałam już, że w miejscowości, gdzie Jan chrzci, właśnie gdzie teraz leżał wielki kamień, spoczywała niegdyś arka przymierza. Otóż nie pamiętam już, czy na pamiątkę owego pochodu Izraelitów przez Jordan, czy z innej jakiej przyczyny, urządzono tam trzydniową uroczystość. Uczniowie Jana ozdobili to miejsce o rychłym przyjściu Mesjasza, któremu ustąpi miejsca, i o potrzebie czynienia pokuty. Jezus stał pośród tłumu słuchaczów, a jednak Jan przeczuwał Jego obecność, a może Go i widział; w głosie jego znać było niezwykłą radość i zadowolenie. Mimo to dokończył swą mowę, a potem zaraz zaczął chrzcić.
Jezus oczekiwał wraz z innymi, aż przyjdzie na Niego kolej i była już może dziesiąta godzina, gdy stanął przed Janem, prosząc o chrzest. Jan pokłonił się nisko, mówiąc: „Mnie przystoi, abym był ochrzczony przez Ciebie, a Ty do mnie przychodzisz!" I rzekł mu Jezus: „Pozwól, niech tak będzie, przystoi Nam wypełnić wszelką sprawiedliwość, a więc powinienem przyjąć chrzest z twej ręki." Potem mu mówił: "Otrzymasz chrzest Ducha świętego i krwi." Gdy Jan chciał zaprowadzić Jezusa na wysepkę, powiedział mu Tenże: „Owszem, pójdę ale chcę być chrzczony tą woda, którą chrzciłeś innych. Tam również masz chrzcić dziś wszystkich, którzy tu są ze Mną, a drzewo, które będę obejmował ręką przy chrzcie, ma być przesadzone na zwykłe miejsce chrztu, aby wszyscy, którzy po Mnie chrzcić się będą, dotykali się go ręką."
Rzekłszy to, udał się Zbawiciel z Janem i dwoma jego uczniami, Andrzejem i Saturninem (Andrzej przyszedł dotąd z uczniami Pana i ludźmi, o których wyżej była mowa, z Kafarnaum), przez mostek na wysepkę i wszedł do małego namiotu, stojącego po stronie wschodniej studni, a służącego do rozbierania się i ubierania. Uczniowie poszli za Nim na wyspę. Cały mostek i brzeg rzeki zajęty był przez tłumy ludzi. Mostek był tak szeroki, iż obok siebie mogły stać trzy osoby.
W pierwszym rzędzie stał na mostku Łazarz. Studnia, służąca do chrztu, leżała w ośmiokątnej kotlinie lekko zagłębiającej się, i była zewsząd otoczona rowem, połączonym z Jordanem pięciu podziemnymi kanałami. Rów ten był przez połączenie z Jordanem napełniony wodą, która wcięciami, porobionymi w ośmiokątnej krawędzi studni, wpływała do tejże. Od strony północnej widać było trzy takie wcięcia, i przez nie wpływała woda. Dwa zaś wcięcia od strony południowej, służące do odpływu wody, były zakryte, więc też wody obok studni nie było widać. Z tej strony także był wolny przystęp do studni. Do samej zaś studni prowadziły schodki z darniny.
Na południowo zachodniej krawędzi studni, tuż przy brzegu, wprawiony był trójgraniasty czerwony, połyskujący kamień, płaską stroną zwrócony ku wodzie, a ostrym końcem na zewnątrz. Ze strony, gdzie były umieszczone schody, był brzeg studni nieco wyższy, niż od strony północnej, skąd dopływała woda. Po stronie południowo zachodniej, w miejscu, gdzie kończył się brzeg wyższy, schodziło się po jednym schodzie na niższy brzeg. Tą tylko drogą można się było nań dostać. W samej studni obok wyżej wspomnianego kamienia stało smukłe zieleniejące się drzewo.
Wysepka chrztu była częścią skalista, częścią okryta murawą. W środku wznosił się niewielki pagórek, a na nim stało drzewo o rozłożystych konarach. Wierzchołki dwunastu drzew, zasadzonych dokoła wyspy, połączone były z konarami drzewa środkowego, a między drzewami zasadzone były szpalerem małe krzewy. Całość wyglądała, jak jedna wielka altana.
Wraz z Jezusem zeszło ku studni dziewięciu Jego uczniów, którzy w ostatnim czasie Go nie odstępowali i stanęli na krawędzi studni. — Jezus zdjął w namiocie płaszcz, pas i żółtą suknię wełnianą otwartą z przodu, a spiętą pętlicami, wreszcie wąski wełniany zawój, który noszono zwykle na szyi, i na piersiach na krzyż składano, a w nocy, lub podczas niepogody naciągano na głowę. Pozostał tylko w brunatnej tkanej koszuli, którą nosił na samym ciele. Zszedłszy na brzeg studni, ściągnął koszulę przez głowę. Teraz miał na sobie tylko przepaskę około bioder, owijająca obie nogi z osobna aż do kolan.
Suknie odebrał od Niego Saturnin i oddał je stojącemu na kraju wyspy Łazarzowi. Jezus tymczasem wstąpił w wodę, sięgającą Mu aż do piersi. Lewą ręką trzymał się drzewa, a prawą położył na piersi; rozluźnione końce przepaski unosiły się lekko na wodzie. Jan stał od strony południowej, trzymając w ręku czarę z szerokim brzegiem o trzech żłóbkach. Schyliwszy się, nabrał wody i w trzech strumieniach wylał ją na głowę Pana. Jeden strumień padał na tył głowy, drugi na środek, a trzeci na przód głowy i na twarz.
Nie pamiętam już dokładnie słów, jakie wymawiał Jan przy chrzcie; mniej więcej brzmiały one: „Niech Jehowa przez Cherubinów i Serafinów zleje na Ciebie wszelkie błogosławieństwo i udzieli Ci mądrości, rozumu i mocy." Ostatnich trzech słów nie słyszałam dobrze, lecz w każdym razie rozchodziło się tu o dary dla umysłu, duszy i ciała, których potrzeba każdemu, aby mógł przynieść Panu w ofierze umysł, duszę i ciało, uświęcone i oczyszczone z wszelkich zmaz grzechowych. Andrzej i Saturnin stali po prawej ręce Chrzciciela koło trójgraniastego kamienia. Gdy Jezus wyszedł ze studni, owinęli Go wielką chustą, którą się Jezus otarł, a następnie przyoblekli Go w długą białą koszulę.)
Teraz stanął Jezus na owym kamieniu, leżącym na prawo od wejścia do studni, Jan położył rękę na Jego głowę, a uczniowie na ramię. Po tym obrzędzie pozostawił Jan Jezusa modlącego się i chciał już z obu uczniami wyjść na górę, gdy nagle stało się coś nadzwyczajnego. Najpierw dał się słyszeć z nieba szum wielki i rozległ się przeraźliwy huk grzmotu, tak, że wszyscy obecni zadrżeli, z lękiem spoglądając w górę. Następnie spuściła się wielka biała chmura świetlana, a w niej widać było skrzydlatą świetlaną postać, zalewającą Jezusa strumieniami światła. Przy tym otworzyło się niebo, a w nim pojawił się Ojciec niebieski w Swej zwykłej postaci i wśród huku grzmotów usłyszałam głos: „Ten jest Syn mój miły, w którym sobie upodobałem."
Jezus, cały przeniknięty światłem, sam stał się tak jasny i przejrzysty, że nie można było na Niego patrzeć. Chóry aniołów otaczały Go dokoła. W niejakim oddaleniu ujrzałam na wodach Jordanu szatana w kształcie jakby wielkiej czarnej chmury, w koło której roiło się mnóstwo obrzydliwego robactwa i potworów. Zdawało się, jak gdyby wszystkie zbrodnie i grzechy, wszystko złe, gnieżdżące się w tej okolicy, przybierało widome postacie i uciekało przed światłem Ducha św. do tej ciemnej otchłani, z której wzięło swój początek. Straszny to był widok, ale właśnie przez to przeciwieństwo uwydatniał się lepiej nieopisany blask, szczęśliwość i błogość, napełniająca całą wyspę, na której znajdował się Jezus.
Nie tylko święta studnia chrztu, lecz wszystko dokoła napełnione było dziwną światłością. Cztery kamienie na dnie studni, na których stała arka przymierza, błyszczały jakby z radości, a na dwunastu kamieniach około studni, na których stali lewici, widniały jakoby postacie aniołów, wielbiących swego Pana. Duch Boży przed wszystkimi ludźmi dał świadectwo Temu, który miał być żywym fundamentem, wybranym kamieniem węgielnym Kościoła. Na tym kamieniu musimy opierać się, musimy wznosić się jako duchowy budynek, jako święty gmach kapłaństwa, bo miłą ofiarę możemy Bogu złożyć tylko za pośrednictwem „Jego Syna miłego, w którym sobie upodobał." Wyszedłszy po stopniach na górę, udał się Jezus do namiotu. Saturnin odebrał od Łazarza suknie Jezusa, które tenże trzymał podczas chrztu, i zaniósł Jezusowi.
Ubrawszy się, wyszedł Jezus z namiotu i otoczony uczniami, udał się na wolną przestrzeń koło drzewa, stojącego w środku wyspy. Tymczasem Jan, pełen radości, przemawiał do ludu, dając świadectwo Jezusowi, że jest Synem Boga i przyobiecanym Mesjaszem. Przytaczał na świadectwo tych słów wszystkie obietnice, dane patriarchom i prorokom, które spełniły się na Jezusie, i przypominał im zjawisko, dopiero co widziane, i głos słyszany z nieba: Zarazem oznajmiał, że teraz, po wystąpieniu Jezusa, on w krotce ustąpi. Przypominał także, że na tym miejscu stała arka przymierza, gdy naród izraelski zajmował kraj obiecany, a teraz na tym samym miejscu Bóg wszechmocny dał świadectwo Swemu Synowi, wypełnicielowi zakonu. Do niego odprawiał wszystkich, wielbiąc dzień, w którym spełniły się najgorętsze życzenia Izraela.
Podczas tego przybyły nowe rzesze ludu, a między nimi i przyjaciele Jezusa. Widziałam w tłumie Nikodema, Obeda, Józefa z Arymatei, Jana Marka i innych. Andrzejowi polecił Jan, aby w Galilei ogłaszał chrzest Mesjasza. Po przemowie Jana potwierdził Jezus wyraźnie, że słowa jego są prawdziwe: dodał przy tym, że teraz oddali się na krótki czas, a gdy wróci, niech zgłoszą się do Niego chorzy i strapieni, a On ich pocieszy i wspomoże. Tymczasem niech przygotowują się do tego przez pokutę i pełnienie dobrych uczynków. Teraz odejdzie od nich, lecz nie na długo, a po powrocie obejmie królestwo, oddane Mu przez Ojca niebieskiego.
— Wszystko to mówił Jezus w formie przypowieści o synu królewskim, który, zanim wstąpi na tron, przebywa na osobności, aby ubłagać pomoc u ojca, skupić ducha itd. Między zgromadzonymi było także kilku Faryzeuszów. Ci śmiesznie tłumaczyli sobie słowa Jezusa. Mówili sobie tak: „Jezus zapewne nie jest synem cieśli, tylko podsuniętym dzieckiem jakiegoś króla. Teraz wróci do swej ojczyzny, zbierze wojsko i zajmie Jeruzalem." Wydawało im się to bardzo osobliwym i nierozsądnym.
Jan chrzcił teraz wszystkich na wyspie w tej samej studni, gdzie chrzcił Jezusa. Wchodzili oni do wody, otaczającej studnię, a Jan chrzcił ich, stojąc na brzegu. Ludzie, ochrzczeni w tym dniu, stali się później prawie wszyscy wyznawcami Jezusa.
Odchodząc, zabrał Jezus z sobą dziewięciu uczniów oprócz kilku innych, którzy tu przyszli do Niego. Za Nim poszli także Łazarz, Andrzej i Saturnin. Na rozkaz Jezusa wzięli ze sobą wór wody ze studni, w której był chrzczony Jezus. Obecni rzucali się na ziemię przed Jezusem, błagając Go, by został z nimi. Jezus jednak odszedł, obiecując wkrótce powrócić.
II. OBJAWIENIE SIEBIE NA WESELU W KANIE GALILEJSKIEJ

WEDŁUG BIBLI

Trzeciego dnia odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło wina, Matka Jezusa mówi do Niego: "Nie mają już wina". Jezus Jej odpowiedział: "Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?" Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: "Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie". Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: "Napełnijcie stągwie wodą!" I napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: "Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu!" Oni zaś zanieśli. A gdy starosta weselny skosztował wody, która stała się winem - nie wiedział bowiem, skąd ono pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli - przywołał pana młodego i powiedział do niego: "Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory". Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.( J 2,1-11 )


Po zabawach w ogrodzie udano się na ucztę. Począwszy od ogniska podzielona była sala godowa na trzy części o tyle niskimi przegrodami, że goście, leżący przy stołach, mogli się wzajemnie widzieć; w każdej części stał długi, wąski stół. Jezus leżał w samym środku na przednim miejscu przy stole, z nogami zawróconymi ku ozdobionemu ognisku. Przy tymże stole siedział Izrael, ojciec oblubienicy, krewni Jezusa i oblubienicy i Łazarz. Przy bocznych stołach siedzieli inni goście weselni i uczniowie. Niewiasty siedziały w części sali za ogniskiem, mogły jednak słyszeć wszystkie słowa Pana. Przy stole usługiwał oblubieniec i kilku służących, mimo, iż był wyznaczony osobny przełożony wesela, przybrany w fartuch. Niewiastom usługiwała oblubienica z kilku niewiastami.
Po chwili wniesiono potrawy, a przed Jezusem postawiono upieczonego baranka z nogami związanymi na krzyż. Oblubieniec przyniósł Mu szkatułkę z nożami służącymi do rozkrawania; wtedy rzekł mu Jezus po cichu, czy przypomina sobie ową ucztę dziecięcą po Wielkanocy, podczas której opowiadał mu przypowieść o godach weselnych i obiecał być na jego weselu. W dzisiejszym dniu spełnia się to. Słysząc te słowa, spoważniał bardzo oblubieniec, gdyż zapomniał całkiem o owym zdarzeniu. Podczas uczty, jak w ogóle przez cały czas godów, był Jezus bardzo wesoły, a nigdy nie zapominał o nauczaniu; każdą czynność przy uczcie tłumaczył według jej duchowego znaczenia. Mówił o wesołości i o zabawianiu się na uroczystościach, wspominając, że łuk nie może być ciągle napięty, a rola potrzebuje orzeźwienia przez deszcz.
Szczególnie jednak dziwne rzeczy opowiadał przy rozkrawaniu jagnięcia. Mówił o oddzieleniu jagnięcia od trzody i o wybraniu go nie na rozkosze, lecz na śmierć; o pieczeniu go, oznaczającym oddalenie przywar przez ogień oczyszczenia. Rozkrawając pojedyncze członki baranka, mówił, że tak muszą ci, którzy zechcą pójść za Barankiem, rozdzielić się z najbliższymi krewnymi. Wreszcie, gdy podał biesiadnikom pojedyncze kawałki jagnięcia, a oni spożyli je, rzekł: „Tak podzielony i rozebrany będzie Baranek przez swoich, na wspólny, łączący wszystkich pokarm.
Tak musi ten, który pójdzie za barankiem zrzec się swego pokarmu, zniszczyć swe namiętności, rozdzielić się z członkami swej rodziny i stać się pokarmem i potrawą połączenia przez Baranka w Ojcu niebieskim. — Każdy z gości miał przed sobą talerz z potrawą, chleb lub ciasta. Jezus położył także na stół ciemno brunatną tabliczkę z żółtą obwódką, którą wzajemnie sobie podawano. Czasami brał do ręki pęk ziela i dawał stosowne nauki.
Jak już wspomniałam, przyjął Jezus na Siebie dostarczenie drugiego dania przy uczcie i wina, o co się też Najświętsza Panna i Marta postarały. Gdy wniesiono potrawy, jak: ptaki, ryby, przysmaki z miodu, owoce i owe cukierki, które Weronika przyniosła z Jerozolimy, wstał Jezus, nakroił każdą potrawę i znowu się położył przy stole. Wina jednak nie było, a Jezus, nie zwracając na to uwagi, nauczał. Najświętsza Panna, która zajmowała się tym wszystkim, widząc, że wina niema, podeszła ku Jezusowi i przypomniała Mu, że obiecał o wino się postarać. Jezus, który właśnie nauczał o Ojcu Swoim niebieskim, odrzekł: „Niewiasto, nie troszcz się o nic, nie zaprzątaj tym głowy Mnie i Sobie! Jeszcze nie przyszła godzina Moja." Słowa te nie były żadną szorstkością, okazaną Najświętszej Pannie. Rzekł do niej „niewiasto," a nie „matko," gdyż w obecnej chwili miał jako Syn Boży, jako Mesjasz, wykonać wobec uczniów i krewnych tajemniczą czynność i miał obecnie na oku tylko Swą moc Boską.
W chwilach, gdy Jezus działa jako Słowo wcielone, więcej znaczy, gdy nazwie kogo tym, czym właściwie jest, niż gdyby go obdarzył jakąś godnością, lub urzędem. Przez to samo bierze się niejako udział w tej świętej sprawie. Maryja była niewiastą, a zarazem rodzicielką Tego, któremu obecnie, jako Stworzycielowi, przypomniała potrzebę dostarczenia wina stworzeniom, i to tym stworzeniom, którym On właśnie chciał pokazać, że jest Synem Boga, a nie, że jest synem Maryi. Podczas śmierci krzyżowej rzekł również do Maryi, płaczącej u Jego stóp, wskazując na Jana: „Niewiasto! oto syn twój!"
— Ponieważ Jezus mówił Jej przedtem, że postara się o wino, to też Maryja, mówiąc Mu o braku wina, występowała tu w roli pośredniczki i orędowniczki. Wino jednak, które Jezus chciał dać, nie było zwykłym winem, odnosiło się to bowiem do tajemnicy przemienienia wina w krew Jego przenajświętszą. Słowa zatem, wyrzeczone do Maryi Panny, oznaczały, że nie przyszła godzina Jego aby, po pierwsze: dał obiecane wino, po drugie: przemienił wodę w wino, po trzecie: przemienił wino w Swą Krew. Maryja nie troszczyła się już więcej o gości weselnych. Polegając na tym, że prosiła Swego Syna, rzekła do sług: „Cokolwiek wam rzecze, czyńcie!"
To jest to samo, jak kiedy oblubienica Jezusa — Kościół, modli się do Niego: „Panie, Twoi synowie nie mają wina," a Jezus mówi nie „Oblubienico," lecz: „Kościele, nie troszcz się i bądź spokojny, bo jeszcze nie przyszła Moja godzina;" a wtenczas Kościół mówi do kapłanów: „Zważajcie na każdy Jego rozkaz i skinienie, gdyż On wam dopomoże." Maryja rzekła więc do sług, aby oczekiwali rozkazów Jezusa i spełnili je.
Po niejakim czasie kazał im Jezus przynieść przed Siebie próżne stągwie i postawić je dnem do góry. Były trzy wiadra z wody, a trzy z wina; te przynieśli słudzy do Jezusa, i aby pokazać, że są próżne, trzymali je nad miednicą do góry dnem. Następnie kazał je Jezus napełnić wodą; w tym celu zanieśli je słudzy do piwnicy, gdzie była kamienna studnia zaopatrzona pompą. Stągwie były tak ciężkie, że trudno je było podnieść z ziemi, pełną stągiew miało dwóch ludzi za oba ucha co nieść. Z góry do dołu szły rury opatrzone kurkami. Gdy wiadro opróżniło się do pewnej wysokości, otwierano niższy kurek i w ten sposób wylewano zawartość. Przy wylewaniu nie podnoszono naczynia z ziemi, lecz schylano je nieco.
Przypomnienie, wyrzeczone przez Maryję, że nie ma wina, wypowiedziane było cicho, lecz głośna była odpowiedź Jezusa, jak również rozkaz, aby naczynia napełniono wodą. Napełnione wodą stągwie postawili słudzy przy kredensie; wtedy Jezus, przystąpiwszy, pobłogosławił je, a potem, kiedy znowu przy stole leżał, rzekł: „Czerpcie z nich i zanieście przełożonemu wesela!" Ten, skosztowawszy owego wina, rzekł do oblubieńca, że zwykle daje się na początku dobre wino, a potem, gdy goście są podchmieleni, gorsze; gdy tymczasem on zachował najlepsze na ostatek. Przełożony wesela nie wiedział wcale, że to Jezus wziął na Siebie dostarczenie wina, jak również potrawy na drugie danie, gdyż było to tylko wiadomym św. Rodzinie i rodzinie oblubienicy.
Skosztowali wina także oblubieniec i ojciec oblubienicy, dziwiąc się jego dobroci, podczas gdy słudzy zapewniali, że z wiader czerpali wodę do kubków. Wszyscy to wino pili. Nie czyniono jednak żadnego gwaru z powodu cudu; panowała cisza, bo wszyscy przejęci byli czcią dla Jezusa, sprawcy cudu. Jezus dawał też odpowiednie nauki. Mówił między innymi, że świat daje najpierw silne wino, a potem oszukuje gorszym podchmielonych, lecz nie tak dzieje się w królestwie, które Ojciec niebieski Mu powierzył; tam czysta woda przemienia się w wyborne wino, podobnie jak oziębłość musi się przemienić w zapał i wielką gorliwość. Mówił także o uczcie, która tutaj z wielu obecnymi obchodził jako dwunastoletni chłopiec po powrocie ze świątyni; wtenczas opowiadał o chlebie i winie, mówił przypowieść o godach weselnych, na których woda oziębłości przemieni się w wino natchnienia, a teraz spełniło się to wszystko.
Potem rzekł im: „Dożyjecie jeszcze większych cudów. Kilka świąt wielkanocnych będę z wami obchodził, a przy ostatnich przemieni się wino w Krew, a chleb w Ciało, i pozostanę z wami na pocieszenie i wzmocnienie aż do końca. Po owej uczcie ujrzycie spełnienie na Mnie rzeczy, których byście nie zrozumieli teraz, choćbym je wam powiedział." Wszystko to mówił Jezus nie wprost, lecz w przypowieściach, których już nie pamiętam, lecz wiem, że takie było ich znaczenie. Wszyscy słuchali Jego słów z lękiem i podziwem. Nie tylko cud sam, lecz także wino, które pili, podobnie jak przedtem owoce, przemieniało ich wewnętrznie i wzmacniało na duchu. Uczniowie, krewni, słowem wszyscy współbiesiadnicy, byli teraz przekonani o Jego mocy, godności i posłannictwie; wszyscy, którzy pili wino, zarówno uwierzyli w Niego i stali się przez to lepszymi i szlachetniejszymi.
Tak więc był Jezus pierwszy raz pośród Swoich wiernych i pierwszy to znak uczynił w nich i dla nich dla umocnienia ich wiary, i dlatego też nazywa się to pierwszym Jego cudem; ostatnia wieczerza zaś ostatnim, spełnionym wtenczas, gdy już utrwalona była w nich wiara.
Przy końcu uczty przyszedł do Jezusa oblubieniec i oświadczył Mu z pokorą na osobności, że czuje jak wymarła w nim wszelka namiętność i że chętnie będzie żył z żoną w czystości, jeśli tylko ona na to się zgodzi; gdy później to samo wyznała Jezusowi oblubienica, zawołał Tenże ich oboje i dał im odpowiednią naukę o miłej Bogu czystości w małżeństwie i o stokrotnych, owocach ducha. Mówił im, że wielu proroków i świętych ludzi żyło w czystości, ofiarowawszy swe ciało Ojcu niebieskiemu; za to nawrócili wiele ludzi ku dobremu, i pozyskali przez to potomstwo duchowe, a ci ich potomkowie stali się później wielkimi i odznaczyli się świętością. Nowożeńcy uczynili natychmiast przed Jezusem ślub, że przez trzy lata będą żyć ze sobą jak brat z siostrą; uklęknąwszy przed Jezusem, przyjęli z uszanowaniem Jego błogosławieństwo.
Wieczorem czwartego dnia godów odprowadzono w uroczystym pochodzie nowożeńców do ich nowego mieszkania. Na przedzie niesiono świecznik z płonącymi świecami, ułożonymi w kształcie litery. Dalej niosły dzieci na szarfach dwie korony z kwiatów, jedną otwartą, a drugą zamkniętą, i przed domem nowożeńców rozerwały je, a kwiaty rozsypały przed domem. Jezus wstąpił do domu i drugi raz pobłogosławił nowożeńców. Byli przy tym i kapłani; ci jednakowoż od czasu spełnienia cudu przez Jezusa spokornieli bardzo i pozwalali Mu czynić wszystko według upodobania. W szabat nauczał Jezus dwa razy w synagodze w Kanie. Mówił o godach weselnych, o posłannictwie i pobożności młodej pary. Gdy wychodził z synagogi, padli przed Nim ludzie na kolana, prosząc Go o pomoc dla chorych.
Dokonał tu Jezus dwóch cudownych uzdrowień. Pewien człowiek spadł z wysokiej wieży; zabił się na miejscu, i miał wszystkie członki połamane. Jezus przystąpił do niego, poskładał pogruchotane części ciała, dotknął się ich i rozkazał umarłemu wstać i udać się do domu, co też ten rzeczywiście uczynił, podziękowawszy przedtem gorąco Jezusowi za przywrócenie mu życia; człowiek ten był żonaty i miał kilkoro dzieci. Również uzdrowił Jezus obłąkanego, który dla bezpieczeństwa był przywiązany do słupa kamiennego. Uzdrowił także kilku chorych na wodną puchlinę i grzeszną niewiastę, cierpiącą na upływ krwi. Ogółem uzdrowił tu siedmioro ludzi. Ludzie nie śmieli podczas uroczystości przyjść do Jezusa, kiedy jednak rozeszła się pogłoska, że po szabacie zaraz odejdzie, nie dali się niczym powstrzymać. Cudowne te uzdrowienia działy się w obecności kapłanów, którzy po cudzie na godach w niczym Mu nie przeszkadzali i dozwalali czynić, co Mu się podoba; uczniów przy tym nie było.

III. GŁOSZENIE KRÓLESTWA BOŻEGO I WZYWANIE DO NAWRÓCENIA

WEDŁUG BIBLI

I obchodził Jezus całą Galileę, nauczając w tamtejszych synagogach, głosząc Ewangelię o królestwie i lecząc wszystkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. A wieść o Nim rozeszła się po całej Syrii. Przynoszono więc do Niego wszystkich cierpiących, których dręczyły rozmaite choroby i dolegliwości, opętanych, epileptyków i paralityków, a On ich uzdrawiał. I szły za Nim liczne tłumy z Galilei i z Dekapolu, z Jerozolimy, z Judei i z Zajordania. ( Mt 4,23-25 )
Ogrom treści związanej z GŁOSZENIEM KRÓLESTWA I WEZWANIEM DO NAWRÓCENIA proponuję czytać bezpośrednio od strony 358 do strony 764

IV. PRZEMIENIENIE NA GÓRZE TABOR

WEDŁUG BIBLI

Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: "Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza". Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: "To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!" Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: "Wstańcie, nie lękajcie się!" Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. ( Mt 17,1-8 )


Z gospody koło Hadad Rimmon poszedł Jezus z kilku uczniami na wschód ku KislotTabor, położonego u stóp góry Tabor od południa, na trzy godziny drogi od Rimmon. Po drodze przyłączali się powoli do orszaku wysłani naprzód uczniowie.
W Kislot zebrała się znowu koło Jezusa wielka rzesza podróżnych z Jerozolimy. Jezus nauczał ich i uzdrowił kilku chorych. Następnie rozesłał uczniów do osad leżących w koło u podnóża góry, by nauczali i uzdrawiali. Przy Sobie zatrzymał Piotra, Jana i Jakuba Starszego i poszedł z nimi ścieżką wiodącą pod górę. Szli prawie dwie godziny, bo Jezus zatrzymywał się często na miejscach, lub w grotach, gdzie mieszkali prorocy, objaśniał im niejedno i modlił się z nimi.
Żywności nic mieli wcale ze sobą, bo Jezus zakazał im brać cokolwiek, zapowiadając, że i tak nasycą się do zbytku. Na szczycie góry, skąd rozlegał się obszerny widok, był wielki wolny plac, otoczony wałem i obsadzony cienistymi drzewami. Ziemia pokryta była wonnymi ziołami i kwiatami. W skale ukryty był zbiornik wody, z którego za wyciagnięciem czopa płynęła zimna, czysta woda. Tu umyli Apostołowie Jezusowi i sobie nogi i odświeżyli się. Potem zaprowadził ich Jezus trochę dalej, w miejsce nieco zagłębione; przed nimi wznosiła się skała, jakby brama, mieszcząca za sobą grotę, podobna do groty modlitewnej na Górze Oliwnej, tylko że tu można było także schodzić w dół pieczary.
Zatrzymawszy się tu, nauczał Jezus dalej, mówił im o modleniu się na klęczkach i szczególnie teraz zalecał im modlić się ze wniesionymi w górę rękoma. Nauczył ich potem odmawiać „Ojczenasz”, przeplatane odpowiednimi ustępami z psalmów. Zaraz też uklękli wszyscy trzej w półkole i zaczęli się modlić. Jezus klęczał naprzeciw nich na wystającej z ziemi skale i przeplatał modlitwę cudowną, głęboką a rzewną nauką o stworzeniu i odkupieniu. Słowa Jego, nadzwyczaj miłe i natchnione, upajały Apostołów. Już zaraz z początku zapowiedział im Jezus, że chce im pokazać, kim jest, że ujrzą Go uwielbionego, okrytego chwałą, by nie zachwiali się w wierze, gdy ujrzą Go wzgardzonego, zbezczeszczonego, odartego podczas śmierci z wszelkiej chwały.
Słońce już zaszło i zmrok ogarnął powoli ziemię, Apostołowie jednak nie zauważyli tego, przejęci cudownymi słowami Jezusa i samą Jego postacią; ciało bowiem Jezusa robiło się coraz Świetlistsze, a w koło widać było jakieś nieuchwytne zjawiska duchów anielskich. Piotr dojrzał je także, więc przerywając Jezusowi, zapytał: „Mistrzu, co to znaczy?" — „Oni służą Mi!" — rzekł Jezus. Wtedy Piotr zawołał z natchnieniem, wyciągnąwszy ręce: „Mistrzu, jesteśmy przecież tu, więc służyć Ci chcemy we wszystkim!" — Podczas gdy Jezus nauczał dalej, spłynęły na Apostołów od owych zjawisk anielskich strumienie przedziwnych wonności, nasycając ich i dając im przedsmak niebiańskich rozkoszy. Postać Jezusa rozświetlała się coraz bardziej, aż wreszcie stała się prawie przezroczysta. Wkoło nich wśród ciemnej nocy utworzył się krąg świetlisty, tak jasny, że jak w dzień biały można było rozeznać każde ziółko.
Apostołowie uczuli się wewnętrznie dziwnie skupieni i pokrzepieni. Gdy blask coraz bardziej się zwiększał, zakryli głowy, a pochyliwszy się do ziemi, tak pozostali bez ruchu. Około dwunastej w nocy doszedł blask do najwyższego stopnia. Z Nieba na ziemię spływał świetlisty szeroki szlak, po którym aniołowie najrozmaitszych stopni jedni spuszczali się na dół, inni w górę się wznosili.
Jedni, malutcy, pokazywali się w całej swej postaci, inni wynurzali tylko oblicza z morza światła, jedni wyglądali jak kapłani, inni jak wojownicy. Każdy różnił się czymś od drugiego, od każdego spływały na ziemię inne siły, wonie, blaski i niebiańskie pokarmy. Wszyscy byli w nieustannej czynności i ruchu. Więcej w zachwyceniu, niż we śnie pogrążeni, leżeli Apostołowie twarzą na ziemi. Wtem w krąg świetlany weszły trzy nowe świetliste postacie. Wyglądało to zupełnie naturalnie, jak gdy ktoś z ciemności nocnych wchodzi na miejsce oświecone. Dwie z nich o kształtach wyraźnych, ludzkich, zaczęły rozmowę z Jezusem; był to Mojżesz i Eliasz. Trzecia postać powiewna, więcej duchowa, milczała przez cały czas; był to Malachiasz.
Słyszałam, jak Mojżesz z Eliaszem zbliżając się, pozdrowili Jezusa, a On zaczął zaraz z nimi rozmowę o odkupieniu i Swych przyszłych cierpieniach. Zachowanie się tych trzech osób nosiło na sobie cechę prostoty i naturalności. Mojżesz i Eliasz nie wyglądali tak starzy i wycieńczeni, jak zeszli z tego świata; postacie ich tchnęły zdrowiem i młodzieńczą świeżością. Mojżesz, większy, poważniejszy i majestatyczniejszy od Eliasza, miał na sobie długą suknię, a na czole dwa jakby wyrosłe promienie. Budowy krępej, robił wrażenie surowego karciciela, lecz zarazem przebijała z niego prostota, niewinność, czystość i zacność.
Wyrażał teraz Jezusowi swą radość, że widzi Tego, który jego i lud jego wywiódł z Egiptu, a teraz powtórnie chce ich odkupić. Przytaczał wiele wyobrażeń swego czasu, wzniośle mówił o baranku wielkanocnym i Baranku Bożym. Eliasz innej postaci, wyglądał delikatniej, milej i łagodniej. Obaj jednak różnili się bardzo od Malachiasza. Twarze ich i postacie przypominały zwykłych, żywych ludzi, jakich się na ziemi spotyka. Malachiasz zaś miał w sobie coś nadludzkiego, anielskiego, był usposobieniem pojedynczej, pierwotnej mocy i celu. Spokój i uduchowienie wyróżniały go od tamtych.
Jezus rozmawiał z nimi o wszystkich Swych mękach, przebytych już dotychczas i czekających Go w przyszłości. Opisywał im całą mękę, jedno po drugim. Oni zaś, stosownie do słów Jego wyrażali Mu swą radość, boleść, lub wzruszenie. Słowa ich pełne były pociechy i współczucia, czci dla Zbawiciela i dziękczynienia Bogu za to wszystko. Nieraz wypowiadali naprzód wyobrażenia tego, co Jezus mówił, i chwalili Boga, że w odwiecznych Swych wyrokach okazał miłosierdzie dla Swego narodu. Malachiasz zaś milczał. Apostołowie tymczasem, podniósłszy głowy, przyglądali się długo w milczeniu tej chwale Boskiej Jezusa, i patrzeli na Mojżesza, Eliasza i Malachiasza. Gdy Jezus opisywał Swe cierpienia przy przybiciu do krzyża, rozłożył ramiona, jak gdyby chciał przez to powiedzieć: „Tak będzie Syn człowieczy wywyższony!" Oblicze Jego zwrócone ku południowi, przeniknięte było światłem, szata jaśniała blaskiem błękitno — białym. Apostołowie jednak, mocą Bożą podwyższeni, wznieśli się wszyscy nad ziemię.
Po niejakim czasie opuścili prorocy Jezusa. Eliasz i Mojżesz skierowali się ku wschodowi, Malachiasz ku zachodowi, i wszyscy trzej pogrążyli się w cieniach nocy. Wtedy Piotr, uniesiony radością, zawołał: „Mistrzu! Dobrze nam tu jest. Zbudujemy tu trzy przybytki: Tobie jeden, Mojżeszowi jeden i Eliaszowi jeden!" Chciał przez to powiedzieć, że nie potrzebują innego Nieba, tak im tu błogo i słodko. Przez przybytki rozumiał miejsca spokoju i czci, mieszkania Świętych. Wyrzekł to w odurzeniu radosnym, w zachwyceniu, nie wiedząc sam, co mówi.
Gdy przyszli do siebie i zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło, nowy cud przykuł ich uwagę. Z góry spuścił się na nich biały, świetlisty obłok, podobny do mgły porannej, unoszącej się nad łąkami. Nad Jezusem zaś otworzyło się Niebo i ukazał się obraz Trójcy Przenajśw., Bóg Ojciec, jako starzec kapłan, siedział na tronie, a u stóp Jego pląsały orszaki aniołów i innych jakichś postaci. Strumień światła spłynął na Jezusa, a nad Apostołami dał się słyszeć głos cichy, podobny do łagodnego szmeru strumyka: „Ten jest Syn Mój miły, w którym Sobie upodobałem; Tego słuchajcie!" Apostołów zdjął strach i trwoga, rzucili się twarzą na ziemię i znowu przeniknęła ich świadomość, że są słabymi ułomnymi ludźmi, którym Bóg w Swej dobrotliwości dał widzieć takie cuda. Przejęli się trwożnym uszanowaniem ku Jezusowi, słysząc na własne uszy świadectwo, jakie dał o Nim Ojciec Jego niebieski.
Byliby tak długo leżeli, lecz Jezus, przystąpiwszy, dotknął się ich i rzekł: „Wstańcie i nie bójcie się!" Powstawszy, ujrzeli samego tylko Jezusa. Była już trzecia godzina rano i brzask się zbliżał. Niebo na wschodzie jaśniało białym pasem, kłęby mgły wilgotnej unosiły się nad ziemią, zasłaniając podnóże góry. Apostołowie onieśmieleni byli i poważni, a Jezus rzekł: „Dałem wam widzieć chwalebne przemienienie Syna człowieczego dla wzmocnienia waszej wiary, byście się nie zachwiali, gdy ujrzycie Syna człowieczego, oddanego w ręce oprawców za grzechy świata, — byście się nie zgorszyli, gdy będziecie świadkami Mego poniżenia, i byście wtenczas słabszych mogli umacniać. Piotr prędzej, niźli inni, poznał Mnie przez Boga, na nim też, jako na skale zbuduję kościół Mój." Potem pomodlili się wszyscy wspólnie i już jutrzenka zabarwiła strop Nieba czerwoną łuną, kiedy północno — zachodnim stokiem schodzili w dół góry.
Po drodze rozmawiał Jezus z nimi o tym, co zaszło, i zakazał im surowo mówić komukolwiek o tym widzeniu, dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie. Apostołowie zapamiętali to sobie dobrze; w ogóle byli bardzo wzruszeni i większą, niż zwykle, czcią przejęci dla Jezusa. Przypominając sobie słowa: „Tego słuchajcie!" myśleli z trwogą i skruchą o dotychczasowych swych powątpiewaniach i małej wierze. Gdy dzień już nastał, a oni oprzytomnieli trochę i wrócili do zwykłego stanu, zaczęli ze zdziwieniem zapytywać się nawzajem, co mogło oznaczać to wyrażenie Jezusa: „Dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie." Nie śmieli jednak Jezusa wprost się oto zapytać.
Nie doszli jeszcze do podnóża góry, a już wyszli naprzeciw Jezusa ludzie, wiodąc doń chorych, których Jezus uzdrowił i pocieszył. Zauważyłam przy tym rzecz dziwną. Każdego, kto spojrzał na Pana, lęk zdejmował, bo w postaci Jego malowało się dziś coś niezwykłego, nadnaturalnego, świetlistego. Nieco niżej zebrały się koło uczniów, wczoraj rozesłanych, tłumy ludzi i kilku doktorów zakonnych. Byli to ludzie, wracający ze świąt do domu. Na noclegu spotkali się wczoraj z uczniami i teraz z nimi tu przyszli, by czekać na Jezusa. Zdała już widać było, że o czymś z uczniami gwałtownie rozprawiają. Ujrzawszy Jezusa, podbiegli ku Niemu i pozdrowili Go, lecz spojrzawszy nań zlękli się, bo widać jeszcze było w Jego postaci ślady przemienienia.
Uczniowie także, widząc trzech Apostołów poważnych i jakby przelęknionych, domyślili się, że musiało z Jezusem zajść coś cudownego. Gdy Jezus zapytał, o co się spierają, wystąpił z tłumu mąż, rodem z Amtar, miasta w górach galilejskich, gdzie miało miejsce zdarzenie z Łazarzem i bogaczem. Ten, upadłszy na kolana przed Jezusem, błagał Go, by uzdrowił jego jedynego syna, lunatyka, którego dręczył niemy czart, raz rzucając go w ogień, to znów w wodę, i tak go wciąż męcząc, że ten bezustannie krzyczy z boleści.
Gdy uczniowie byli w Amtar, przyniósł im go, ale oni nie umieli mu pomóc. I o to właśnie sprzeczali się teraz z nim i z doktorami zakonnymi. „O, niewierne, przewrotne plemię! — zawołał Jezus. — Jakże długo mam jeszcze być przy was, jak długo was nosić?" — poczym kazał przynieść do siebie chłopca. Człowiek ów nosił chorego syna w czasie podróży zwykle jak owcę na plecach; teraz przyprowadził go za rękę do Jezusa. Chłopiec mógł liczyć dziewięć do dziesięć lat; ujrzawszy Jezusa, zaczął się szamotać, a zły duch rzucił nim o ziemię. Biedak wił się, rzucał, tarzał po ziemi, dławił, a piana toczyła mu się z ust. Uspokoił się zaś dopiero na rozkaz Jezusa. Wtedy zapytał Jezus ojca, jak długo trwa ta choroba chłopca, a ten odrzekł: „Od dzieciństwa już tak cierpi. Ach! jeśli możesz, Panie, pomóż nam! zlituj się nad nami!" I rzekł mu Jezus: „Kto wierzy, dla tego wszystko jest możliwym!" Biedny ojciec zawołał z płaczem: „Panie! wierzę, a jeśli za mała jest moja wiara, wspomóż mnie, bym mocniej wierzył!" Na te głośno wypowiedziane słowa zbiegł się lud, który dotychczas stał lękliwie w oddaleniu. Jezus zaś wzniósł rękę z pogróżką ku chłopcu i zawołał: „Duchu głuchy i nieczysty! Rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wracaj nigdy!" Zły duch krzyknął straszliwie przez usta chłopca, wstrząsnął jego ciałem i wyszedł, a chłopiec, blady i nieruchomy, leżał jak martwy. Nie można się go było docucić, więc wielu obecnych zaczęło wołać: „On umarł, rzeczywiście umarł!" Jezus jednak wziął go za rękę, podniósł, a gdy chłopczyk wstał zdrów i rześki, oddał go ojcu ze stosownym napomnieniem. Uradowany ojciec dziękował ze łzami w oczach, a wszyscy obecni wielbili majestat Boży. Stało się to o kwadrans drogi na wschód od owej małej miejscowości pod Taborem, gdzie Jezus rok temu uzdrowił był dziedzica trędowatego, który przysłał po Niego pielęgnującego go chłopca.
Następnie, minąwszy Kanę, poszedł Jezus z uczniami przez dolinę betulijskiego jeziora kąpielowego, aż do miasteczka Dotaim, trzy godziny drogi od Kafarnaum. Szli przeważnie bocznymi drogami, by uniknąć zbiegowiska ludu, wracającego gromadami z Jerozolimy. Podzielili się na grupy, a Jezus szedł jużto sam, jużto z którąkolwiek gromadką. Po drodze przystąpili do Jezusa Apostołowie, którzy byli świadkami Jego przemienienia, i zapytali Go o znaczenie słów: „Dopóki Syn człowieczy nie zmartwychwstanie," bo wciąż teraz nad tym myśleli i dyskutowali.
„Jak to rozumieć? — mówili — przecież biegli w Piśmie mówią, że przed zmartwychwstaniem musi przyjść Eliasz." Jezus odrzekł im na to: „Eliasz przyjdzie wprawdzie przedtem, uporządkować wszystko. Ale zaprawdę, powiadam wam, Eliasz już przyszedł; lecz oni nie poznali go, czynili z nim, co tylko chcieli, jak napisano jest o nim w Piśmie. Tak samo dozna od nich cierpienia Syn człowieczy." Wiele jeszcze mówił im o tym Jezus, a oni domyślali się, że mowa tu jest o Janie Chrzcicielu.
Gdy wszyscy uczniowie zeszli się znowu z Jezusem w gospodzie w Dotaim, zapytali Go, dlaczego oni nie potrafili wypędzić czarta z owego chłopca lunatyka? Jezus rzekł im na to: „Nie mogliście dla waszej małej wiary; gdyż jeśli byście mieli wiarę przynajmniej jak ziarnko gorczycowe, a rzekli byście do tej góry: Przenieś się stąd tam! przeniosłaby się i nic by dla was nie było niemożliwym. Ten rodzaj da się wypędzić tylko modlitwą i postem." Tu pouczył ich Jezus, co potrzeba, by złamać opór diabła, jak wiara ożywia i umacnia wszelki czyn, zaś wiara sama umacnia się postem i modlitwą, gdyż przez to zrzuca się przewagę z nieprzyjaciela, którego chce się z innego wypędzić.

V. USTANOWIENIE EUCHARYSTII

WEDŁUG BIBLI

A gdy jedli, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im mówiąc: "Bierzcie, to jest Ciało moje". Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie dał im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: "To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę, powiadam wam: Odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić go będę nowy w królestwie Bożym". ( Mk 14,22-25 )


Na rozkaz Pana przysposobił gospodarz znowu stół; podwyższył go nieco, nakrył kobiercem, na wierzch rozpostarł najpierw czerwoną serwetę, na tej zaś białą, przejrzystą, potem wsunął go znów na środek sali; pod stołem postawił dzbanek z wodą, a drugi z winem.
Wtedy Piotr i Jan poszli do owej tylnej komnaty, gdzie było ognisko wielkanocne, po kielich, który otrzymali od Weroniki. Nieśli go obaj na rękach wraz z przyborami i kopułowatym nakryciem, a wyglądało to, jak gdyby nieśli tabernakulum. Postawili go na stole przed Jezusem. Obok stał talerz z cienkimi, białymi, żłobkowatymi plackami przaśnymi; leżał tu także ów kawałek placka, rozłamanego przy wieczerzy, który Jezus schował wtenczas. Talerz był nakryty. Dalej stały dwa naczynia z winem i wodą, trzy puszki, jedna próżna, je¬dna z gęstym olejem i trzecia z rzadkim i łopatka.
Spełniwszy to, kazał Jezus Piotrowi i Janowi polać Sobie wodą ręce nad talerzem, na którym leżały placki przaśne, nabrał tejże samej wody łyżeczką, wyjętą z podstawki kielicha, i nawzajem polał im ręce; potem kazał podać talerz w koło, by wszyscy ręce sobie umyli. Nie mogę na pewno powiedzieć, czy zupełnie tak wszystko się odbywało, jak mówię; z wielkim rozczuleniem przypatrywałam się wszystkim tym czynnościom, przypominającym mi bardzo Mszę świętą.
Coraz większe skupienie, coraz większa czułość malowały się wśród tego na twarzy Jezusa. Wreszcie rzekł: „Chcę wam teraz dać wszystko, co mam, tj. samego Siebie". Zdawało się przy tych słowach, że z miłości niezmiernej rozpływa się zupełnie; ciało Jego zrobiło się przejrzyste, podobne do świetlistego cienia.
Modląc się wciąż w wielkim skupieniu, łamał Jezus placki tak, jak poznaczone były karbami, i kładł je jeden na drugim na tackę; z pierwszego kawałka ułamał końcami palców małą cząstkę i wpuścił ją do kielicha. W tej chwili, gdy to czynił, miałam widzenie, jakoby Matka Boża przyjmowała Najśw. Sakrament, chociaż przedtem nie było Jej tu w sali. Zdawało mi się, że widzę Ją, jak siedzi naprzeciw Jezusa od strony wejścia i pożywa Najśw. Sakrament Za chwilę już znikła mi z oczu,
Jezus modlił się wciąż i nauczał jeszcze; zdawało się, że każde słowo wychodzi widzialnie z ust Jego jako ogień i światło i wchodzi we wszystkich Apostołów z wyjątkiem Judasza. Wreszcie wziął Jezus tackę z kawałkami placków, ale już nie wiem dokładnie, czy postawił ją na kielich, — i rzekł: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało Moje, które za was będzie wydane". Przy tym zrobił prawicą ruch nad tacką, jak gdyby błogosławił. W tejże chwili blask uderzył od Niego, słowa jakby ogniem wychodziły z ust Jego, chleb także zajaśniał i tak świecąc wszedł w usta Apostołów, jakby niejako sam Jezus w nich wpływał; wszystkich też jasność przeniknęła, tylko Judasz pozostał ciemny. Najpierw podał Jezus konsekrowany chleb Piotrowi, drugiemu zaś Janowi. Widzenie o tym miała błog. Katarzyna kilka razy i myliła się trochę w oznaczeniu porządku, w jakim Apostołowie przyjmowali Ciało Chrystusa.
Raz zdawało się jej, że Jan na ostatku przyjmował Najśw. Sakrament; potem skinął na Judasza, siedzącego w ukos naprzeciw Niego, by się przybliżył, i jemu trzeciemu podał Najśw. Sakrament. Ale zdawało mi się, że słowo cofa się od ust zdrajcy. Przeraziło mnie to, więc nie umiem określić dokładnie uczuć, w tej chwili doznawanych. Jezus rzekł teraz do niego: „Co masz czynić, czyń rychło".
Potem zaczął rozdzielać Najśw. Sakrament innym Apostołom; zbliżali się parami, jeden drugiemu podtrzymywał pod brodą małą sztywną nakrywkę, w koło ząbkowaną, która leżała przedtem na kielichu.
Łamanie i rozdzielanie chleba i picie ze wspólnego kielicha przy końcu wieczerzy było bowiem już od zamierzchłych czasów zwykłą oznaką zbratania się i miłości, okazywaną przy powitaniu i pożegnaniu. Sądzę, że i w Piśmie św. musi być o tym wzmianka. Dotychczas była to zwykła czynność figuralna, Jezus zaś podniósł ją dziś do godności Najśw. Sakramentu. Nie darmo też, przez zdradę Judasza miedzy innymi zarzutami, stawianymi Jezusowi u Kajfasza był i ten, że do zwyczajów paschalnych dodał jakąś nowość dotychczas nieużywaną. Nikodem natomiast udowodnił jasno z ksiąg pisma, ze zwyczaj ten pożegnalny z dawna już był w użyciu.
Drzwi były zamknięte, wszystko odbywało się z nastrojem uroczystym, tajemniczym. Jezus siedział między Piotrem i Janem. Gdy zdjęto nakrycie z kielicha i odniesiono na powrót do tylnej komnaty, pomodlił się Jezus i rozpoczął uroczystą przemowę. Jak zrozumiałam, tłumaczył im Jezus znaczenie Wieczerzy Pańskiej i czynności jej ustanowienia; wyglądało to tak, jak gdyby jeden kapłan uczył drugiego odprawiania Mszy świętej.
Skończywszy przemowę, wyciągnął Jezus z podstawy, na której stał kielich z przyborami, ową wysuwaną płytkę i przykrył ją białą chustą, przewieszoną dotychczas na kielichu (działo się to zaś jeszcze przed wspomnianym myciem rąk). Następnie zdjął z kielicha okrągłą tackę i postawił ją na płytkę, na tackę zaś złożył placki, leżące dotychczas na talerzu pod przykryciem; placki te czworoboczne, podłużne, wystawały po obu stronach tacki, a z boku zakrywał je wystający zaokrąglony brzeg tacki.
Kielich przysunął Jezus bliżej do Siebie, wyjął stojący w nim mniejszy kubek, a po obu stronach kielicha ustawił po trzy owe sześć małych kubków. Pobłogosławiwszy placki przaśne i, jak mi się zdaje, także stojące obok oleje, wziął płytkę z plackami w obie ręce, podniósł do góry, a wzniósłszy oczy w niebo, pomodlił się i ofiarował Bogu, poczym postawił na powrót na podstawce i przykrył. Następnie, wziąwszy kielich, kazał Piotrowi nalać doń wina, a Janowi wody, którą wpierw pobłogosławił, i sam jeszcze nalał małą łyżeczką troszkę wody. Teraz pobłogosławił kielich podniósł go w ofierze do góry, modląc się, i postawił na powrót.
Rozdzieliwszy potem Apostołom Najśw. Sakrament, w sposób już wyżej opisany, podniósł Jezus kielich za oba ucha ku twarzy i nachylony, wymówił weń słowa konsekracji. Przemienił się przy tym Jezus i prawie zupełnie stał się przezroczysty, niejako utożsamiał się z tym, co miał dać Apostołom. Trzymając kielich w rękach, dał się zeń trochę napić Piotrowi i Janowi, potem postawił go na powrót; Jan czerpał małą łyżeczką Krew św. z kielicha do kubków, Piotr podawał je Apostołom, a oni pili po dwóch z jednego kubka.
I Judasz (czego jednak nie jestem pewna) pił jeszcze z kielicha; nie powrócił już jednak na swoje miejsce, lecz zaraz wyszedł z wieczernika. Apostołowie, słysząc, co Jezus mówił przedtem do niego, myśleli, że to Jezus polecił mu jakąś sprawę do załatwienia, więc nie zwrócili na to uwagi. Judasz wyszedł, nie odmówiwszy nawet modlitwy dziękczynnej; poznaj więc, miły czytelniku, jak złe są skutki, jeśli się zaniecha modlitwy dziękczynnej po spożyciu chleba powszedniego i chleba żywota. Przez cały czas wieczerzy widziałam u nóg Judasza małego, czerwonego potworka, spinającego się mu czasami aż do serca; jedna jego noga wyglądała jak nagi piszczel szkieletu. Gdy Judasz wychodził za drzwi, widziałam koło niego trzech czartów; jeden wpadł mu w usta, drugi popychał go, trzeci biegł przed nim. Noc już była, lecz diabli zdawali się oświecać mu drogę: jak szalony pobiegł Judasz naprzód.
Resztę św. Krwi pozostałej w kielichu wlał Jezus do małego kubka, który stał przedtem w kielichu; potem, trzymając palce nad kielichem, kazał Piotrowi i Janowi polać je Sobie wodą i winem. Opłukawszy tym kielich, dał znowu im dwom napić się z kielicha, a resztę zlać w kubki i roz dać do wypicia innym Apostołom.
Potem Jezus kielich wytarł, wstawił doń kubek z resztą św. krwi, na to postawił tackę z resztą konsekrowanych placków przaśnych i nakrył kielich naprzód przykrywką, poczym znowu chustą i umieścił go jak pierwej na podstawce między sześcioma małymi kubkami. Po zmartwychwstaniu Chrystusa pożywali Apostołowie ten chleb i wino, przez Niego konsekrowane.
Nie przypominam sobie, czym widziała, by Jezus sam pożywał Ciało i Krew Swoją; chyba że uszło to mej uwagi. Dając te dary Apostołom, oddawał samego Siebie, więc gdy patrzałam na Niego, zdawało mi się, że wyniszczył się i z miłości wydał z Siebie wszystką Swą istotę. Lecz nie da się to opisać słowami. Także gdy Melchizedek składał ofiarę chleba i wina, nie widziałam, by sam z niej pożywał. Znana mi była dawniej przyczyna, dlaczego kapłani przyjmują Sakrament, a Jezus Go nie przyjmował.
Wypowiedziawszy te słowa, obejrzała się nagle błogosławiona Katarzyna, jakby nasłuchując czegoś; dane jej było bowiem objaśnienie tego, ale potrafiła nam tyle tylko powtórzyć: „Gdyby aniołowie udzielali tego Sakramentu, to nie spożywaliby Go. Gdyby jednakże kapłani Go nie pożywali, to dawno by już był uległ zatraceniu; tym więc utrzymuje się ten Sakrament". Każda czynność, każdy ruch Jezusa przy ustanawianiu Najśw. Sakramentu nosiły na sobie cechę uroczystości i ścisłego określonego porządku, a wszystko było głęboko pouczające; niektóre szczegóły zapisywali sobie Apostołowie znaczkami na małych zwitkach, noszonych przy sobie. W całym tym obrzędzie poznać można było zaczątek przyszłej Mszy świętej. Ilekroć Jezus zwracał się na prawo, lub na lewo, czynił to z uroczystą powagą, jak zwykle przy obrzędach religijnych. Apostołowie też, przystępując do Jezusa, lub przy innej sposobności, oddawali sobie nawzajem ukłon, jak to zwykli czynić kapłani.

TAJEMNICE BOLESNE

( odmawiamy we wtorki i piątki )


I. MODLITWA W OGRÓJCU

WEDŁUG BIBLI
A kiedy przyszli do ogrodu zwanego Getsemani, rzekł Jezus do swoich uczniów: "Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem będę się modlił". Wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i począł drżeć, i odczuwać trwogę. "I rzekł do nich: "Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie!" I odszedłszy nieco dalej, upadł na ziemię i modlił się, żeby - jeśli to możliwe - ominęła Go ta godzina. I mówił: "Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty niech się stanie!"
Potem wrócił i zastał ich śpiących. Rzekł do Piotra: "Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe". Odszedł znowu i modlił się, powtarzając te same słowa. Gdy wrócił, zastał ich śpiących, gdyż oczy ich były snem zmorzone, i nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć.
Gdy przyszedł po raz trzeci, rzekł do nich: "Śpicie dalej i odpoczywacie? Dosyć! Przyszła godzina, oto Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. Wstańcie, chodźmy, oto zbliża się mój zdrajca".( Mk 14,32-42 )
Z 11 Apostołami opuścił Jezus wieczernik i poprowadził ich boczną drogą przez dolinę Jozafata ku Górze oliwnej. Księżyc wychylał właśnie swą jasną tarczę z poza gór; a było to przed pełnią. Duszę Jezusa już zaczynał ogarniać smutek, zwiększający coraz bardziej się. Idąc przez dolinę Jozafata, rzekł Jezus do Apostołów: „Tutaj przyjdę kiedyś znowu, w owym ostatnim dniu, nie tak ubogi i opuszczony jak teraz, sądzić cały świat; wtenczas to wielu wołać będzie w trwodze: góry przykryjcie nas!". Uczniowie nie rozumieli słów tych Jezusa, mniemali jak już nieraz tego wieczora — że Jezus z osłabienia i znużenia mówi od rzeczy. Szli tak, przystając często i wciąż rozmawiając z Jezusem. Raz rzekł im Pan: „Wszyscy zgorszycie się ze Mnie tej nocy, gdyż napisano jest: Uderzę pasterza a rozproszą się owce. Lecz gdy zmartwychwstanę, uprzedzę was do Galilei."
Skutkiem przyjęcia Najśw. Sakramentu, tudzież serdecznej, a uroczystej przemowy Jezusa w wieczerniku, byli Apostołowie pełni natchnienia, zapału i czułości. Toteż cisnęli się teraz koło Jezusa, na różny sposób okazując Mu swą miłość i obiecywali nigdy Go nie opuścić. Gdy mimo to Jezus przepowiadał im, że tak się stanie, Piotr, jak zwykle najgorliwszy, zawołał: „Choćby nawet wszyscy się. zgorszyli, to ja się nie zgorszę." Na co odrzekł mu Jezus: „Zaprawdę, powiadam ci, właśnie ty zaprzesz się Mnie trzykroć tej nocy, nim kur zapieje." Piotr nie chciał nawet przypuścić coś podobnego, więc rzekł jeszcze: „Choćbym na wet miał na śmierć pójść z Tobą, to jeszcze nie zaprę się Ciebie."
Podobnie zapewniali i inni. Tak szli dalej, przystając często, a Jezus czuł coraz więcej opadającą Go tęsknotę. Apostołowie starali się wszelkimi siłami wytłumaczyć Mu ten smutek na sposób ludzki i zapewnić Go, że nie ma się czego lękać i trwożyć. Jednak, choć z uporem trwali przy swoim, daremne były ich perswazje, więc zniechęciwszy się, zaczęli wątpić i już pokusa zaczynała się wciskać do ich serc.
Obchodząc boczną drogą, przeszli przez potok Cedron po innym moście, nie po tym, którędy później wiedziono pojmanego Jezusa. Szli do Getsemane, oddalonego równe pół godziny drogi od wieczernika; gdyż od wieczernika do bramy wiodącej do doliny Jozafata, idzie się kwadrans, a stąd do Getsemane także tyle. W ostatnich dniach kilkakroć nocował tu Jezus z uczniami i nauczał. Miejscowość cała składa się z kilku otwartych gospód, stojących próżno, i z wielkiego oparkanionego ogrodu letniego, zasadzonego szlachetnymi krzewami i mnóstwem drzew owocowych. Tu było zwyczajne miejsce zabaw, a także modlitwy. Po ogrodzie stoją rozrzucone cieniste altany. Ogród był zwykle zamknięty, lecz wielu mieszkańców, a także Apostołowie mieli klucze do bramy. Mieszkańcy, nie mający własnych ogrodów, urządzali tu nieraz uczty i zabawy. Ogród oliwny oddzielony jest drogą od ogrodu Getsemane i pnie się więcej ku szczytowi góry. Jest to ustronny zakątek górski, zasadzony drzewami oliwnymi, pełen grot i tarasów; mniejszy od ogrodu getsemańskiego, nie jest zamknięty, tylko otoczony wałem z ziemi. Z jednej strony jest więcej pielęgnowany; i tu są utrzymane w porządku siedzenia, ławki do wypoczynku, i obszerne, chłodne groty. Każdy może tu sobie obrać miejsce ustronne do modlitwy i rozmyślania. Tam, gdzie Jezus poszedł się modlić, jest już okolica dziksza.
Była mniej więcej godzina dziewiąta, gdy Jezus przybył z uczniami do Getsemane. Niebo zalane było światłem księżycowym, ale tu w dole panował posępny mrok. Jezus też smutniał coraz bardziej, a i Apostołów zdjął niepokój, gdy im oznajmił, że zbliża się już chwila niebezpieczeństwa. Zatrzymawszy się w ogrodzie Getsemańskim, koło altanki z gałęzi, kazał tu zostać ośmiu Apostołom, mówiąc: „Pozostańcie tu, a Ja pójdę na Moje miejsce, się modlić." Wziąwszy zaś z Sobą Piotra, Jana i Jakuba Starszego, przeszedł przez drogę, oddzielającą jeden ogród od drugiego, i szedł kilka minut nieco pod górę w głąb Ogrodu oliwnego.
Nieopisany smutek napełniał serce Jego; czuł zbliżającą się trwogę i pokusy. Zauważywszy to Jan, zapytał Go, jak może tak trwożyć się, On, który dotychczas zawsze wszystkich pocieszał. A Jezus rzekł mu: „Smutna jest dusza Moja aż do śmierci." Rozglądnąwszy się w koło, ujrzał Jezus zbliżające się ze wszech stron strachy i pokusy, jakby kłęby chmur, pełne strasznych mar; wtedy to rzekł do trzech towarzyszów: Zostańcie tu, czuwajcie ze Mną i módlcie się, abyście nie weszli w pokuszenie!" Apostołowie pozostali, a Jezus poszedł nieco naprzód; lecz straszliwe mary tak dalece nacierały na Niego, że w głębokiej trwodze zboczył na lewo od miejsca, gdzie zostawił Apostołów. Była tu pod wystającym załomem skalnym grota około, sześć stóp w głąb; Apostołowie; pozostali od niej na prawo w naturalnym zagłębieniu gruntu. Ziemia zniżała się łagodnie ku grocie, wejście zaś do groty osłonięte było gęsto krzewami, zwieszającymi się z wystającej z góry skały, więc wnętrze groty zasłonięte było zupełnie przed oczami innych.
Gdy Jezus odszedł od Apostołów, zwiększało się i ścieśniało coraz bardziej tłumne koło straszliwych mar w koło Niego. Serce Pana napełniało się coraz bardziej smutkiem i trwogą. Z lękiem cofnął się na modlitwę do groty, podobnie jak ktoś szukający schronienia przed gwałtowną, nawałnicą, lecz groźne straszydła poszły za Nim i do wnętrza groty, przybierając coraz wyraźniejsze kształty. Zdawało się, że szczupła ta grota obejmuje w swym wnętrzu ohydne i straszne obrazy wszystkich grzechów, wszystkich żądz i ich następstw, i kar od upadku pierwszego człowieka aż do końca świata. I nie darmo obrała na to opatrzność Boża tę grotę; tu bowiem wypędzeni z Raju Adam i Ewa po raz pierwszy zetknęli się z niegościnną ziemią, tu w tej grocie opłakiwali grzech swój, z lękiem patrzyli w przyszłość. A teraz Jezus przyjmował tu na Siebie grzechy całego świata, będące wynikiem tego jedynego grzechu pierworodnego.
Łaską Bożą oświecona, czułam wyraźnie, że Jezus zgadzając się teraz na zniesienie czekających Go mąk, ofiarowując Siebie samego na zadosyćuczynienie Boskiej sprawiedliwości za grzechy świata, Boskość Swą niejako ściślej połączył z Najśw. Trójcą, by z nieskończonej dla nas miłości, oddać się za grzechy świata całej grozie i ogromowi smutku i cierpienia, głównie w swym najczystszym, najwrażliwszym człowieczeństwie prawdziwym, a niewinnym, by tylko ogniem miłości serca Swego człowieczego uzbroić się przeciw czekającym Go trwogom i cierpieniom. By zadosyćuczynić za zaczątek i rozwój wszystkich grzechów i złych żądz, przyjął najmiłosierniejszy Jezus z miłości ku nam grzesznikom w Swe serce pierwiastki wszelkiego oczyszczającego pojednania i mąk zbawczych; dozwolił, by Jego nieskończone męki, stanowiące zadosyćuczynienie za nasze nieskończone grzechy, przeniknęły i przerosły jak drzewo boleści o tysiącznych konarach, każdy członek Jego świętego Ciała, każdą cząstkę Jego świętej duszy. Tak to, oddany samemu owemu Człowieczeństwu, upadł Jezus twarzą na ziemię, wznosząc w Swym nieskończonym smutku i trwodze gorące modły do Boga.
Przed sobą widział w niezliczonych obrazach grzechy całego świata w całej ich wewnętrznej ohydzie i przyjmował je wszystkie na siebie; w modłach Swych ofiarował się zadosyćuczynić przez Swe cierpienia sprawiedliwości Ojca Niebieskiego za wszystkie te winy. Mnóstwo ich było niezliczone, a wśród tego morza ohydy uwijał się potworny szatan z piekielnym szyderstwem, z wzrastającą złością przesuwając przed oczami duszy Jego coraz straszniejsze obrazy grzechów i za każdym razem odzywając się do człowieczeństwa Jezusa: „Jak to! i to chcesz wziąć na Siebie? I za to chcesz ponieść karę? Jakże potrafisz za to wszystko zadośćuczynić?
Wtem od strony nieba, w której znajduje się słońce, gdy wskazuje na słoneczniku czas między 10 - 11-tą godziną rano, spłynął ku Jezusowi wąski pas światła, a po nim spuścił się ku Niemu szereg aniołów, pokrzepiając i umacniając Jezusa upadającego pod brzemieniem smutku i trwogi. Reszta groty wypełniona była ohydnymi a strasznymi obrazami grzechu, a złe duchy napadały ze wszech stron z szyderstwem i złością. Jezus przyjmował wszystko na Siebie, choć brzemię to było olbrzymie. Serce Jego, jedyne ze wszystkich serc, przepełnione było doskonałą miłością Boga i ludzi, więc ta bezdeń ohydy, ta obrzydliwość i ciężar wszystkich grzechów przejmowały to serce przerażeniem i smutkiem bez miary. A było tam co widzieć; roku nie wystarczyłoby, gdybym chciała wszystko opowiedzieć.
Gdy już cały ten bezmiar winy i grzechów ludzkich, i licznych jak morze ohydnych mar przesunął się przed duszą Jezusa, a On za to wszystko zgodził się być ofiarą przebłagalną i sam błagał o zesłanie na Niego wszelkich mąk i kar, zaczął szatan trapić Go różnymi pokusami, jak niegdyś na puszczy. Co gorsza, podniósł nawet szereg zarzutów przeciw samemu najczystszemu Zbawicielowi. — „Jak-to? — mówił do Niego — Ty chcesz wszystko brać na Siebie, a sam nie jesteś czysty! Patrz tu i tu i tu!" I przy tym rozwijał różne wymyślone na Jezusa cyrografy i z piekielną bezczelnością podsuwał Mu je przed oczy. Przypisywał Mu wszystkie błędy Jego uczniów, wszystkie zgorszenia, jakie innym dali, obwiniał Go o wywołanie zamieszania i nieporządku przez wprowadzanie na świat jakichś nowości i odstępowanie od starych, tradycją uświęconych zwyczajów. Jak najwytrawniejszy, najpodstępniejszy Faryzeusz umiał szatan wynajdywać coraz nowe zarzuty, coraz cięższe, rzekome przewinienia Jezusa. „Ty — mówił do Pana — byłeś przyczyną wymordowania dzieci przez Heroda, Ty narażałeś rodziców Swoich w Egipcie na nędzę i cierpienia, nie chciałeś ratować Jana Chrzciciela od śmierci, rozłączyłeś wiele rodzin, ochraniałeś wyrzutków społeczeństwa, nie uzdrowiłeś niektórych chorych, skrzywdziłeś Gergezeńczyków, bo dopuściłeś opętanym wywrócić beczkę z napojem i spowodowałeś utopienie się trzody wieprzów w jeziorze, stałeś się współwinnym Maryi Magdaleny, bo nie przeszkodziłeś powtórnemu jej upadkowi; zaniechałeś staranie się o swą rodzinę i marnowałeś „cudze mienie." Słowem, co tylko kusiciel może zarzucić przy skonaniu zwykłemu człowiekowi, który bez wyższego spowodowania podejmuje się dokonania takich czynów publicznych, to szatan nasuwał teraz chwiejnej trwogą duszy Jezusa, by zachwiać Jego wolę; zakryte to bowiem było przed nim, że Jezus jest Synem Boga, więc kusił Go tylko, jako zwykłego człowieka, ale niepojęcie sprawiedliwego.
A Boski nasz Zbawiciel tak dalece uniżył się w Swym Najśw. Człowieczeństwie, że dopuścił na Siebie i tę pokusę, jakiej może doznać umierający święcie człowiek, zastanawiając się nad wewnętrzną wartością swych dobrych uczynków. By do dna wychylić ten kielich przedwstępnych cierpień, dopuścił Jezus, by kusiciel, nieświadom Jego Boskości, wytykał Mu wszystkie dzieła Jego dobroczynności, jako zaciągnięte a nie spłacone jeszcze długi łaski Bożej. Podstępny kusiciel zarzucał Mu, że chce za innych gładzić winy, a Sam nie ma żadnej zasługi i ma jeszcze obowiązek zadośćuczynić Bogu za łaskę, udzieloną do spełnienia niektórych, tak zwanych dobrych uczynków. Bóstwo Jezusa dopuściło, by chytry nieprzyjaciel kusił Jego Najśw. Człowieczeństwo, jakby mógł był kusić człowieka, któryby dobrym swym uczynkom przypisywał, samym w sobie wartość istotną bez względu na to, że każdy uczynek zyskuje wartość jedyną dopiero przez łączność z zasługami śmierci krzyżowej naszego Pana i Zbawiciela.
Tak więc przedstawiał kusiciel Jezusowi, że wszystkie Jego dzieła miłości nie mają żadnej zasługi, że owszem są tylko długiem zaciągniętym u Boga i że wartość ich uprzedza niejako zasługi nie odbytej jeszcze męki Jezusa — której nieskończonej ceny nie znał jeszcze kusiciel — i dlatego trzeba jeszcze zadosyćuczynić za łaskę, otrzymaną do spełnienia tych dzieł. Pokazywał więc szatan Jezusowi spisane wszystkie długi, zaciągnięte u Boga za łaskę spełnienia dobrych uczynków, i wskazując na nie, mówił: „Za to jeszcze i za to nie wypłaciłeś się Bogu." Na ostatek jeden jeszcze grzech zarzucił Jezusowi, że sumę otrzymaną ze sprzedaży posiadłości Marii Magdaleny w Magdalum, wziął od Łazarza i roztrwonił; z bezczelną zuchwałością rzekł do Jezusa: „Jak śmiałeś marnować cudzą własność i szkodę wyrządzać przez to rodzinie? — Widziałam obrazy tych wszystkich grzechów, których zmazanie brał Jezus na Siebie, czułam wraz z Nim ciężar wszystkich zarzutów, jakie stawiał Mu kusiciel; bo też w tych grzechach świata, które Zbawicie
l brał na Siebie, widziałam i moje liczne grzechy, a słysząc pokusy i zarzuty, stawiane Zbawicielowi, z trwogą odczuwałam w duszy niedostatki własnych mych uczynków i spraw. Współczując z Boskim mym Oblubieńcem, wciąż spoglądałam na Niego, modliłam się z Nim i zwalczałam pokusy i wraz z Nim czerpałam pociechę od aniołów. Ach, Zbawiciel nasz jak robak wił się pod ciężarem bezmiernego smutku, tęsknoty i trwogi.
Słysząc oszczerstwa i zarzuty, stawiane przez szatana najczystszemu Zbawicielowi, z największym tylko wysiłkiem wstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gniewem; gdy jednak zarzucił Jezusowi, że użył dla Siebie pieniędzy za sprzedaną posiadłość Magdaleny, nie mogłam już dłużej powstrzymać się i zgromiłam go gwałtownie: „Jak możesz zarzucać Jezusowi roztrwonienie tych pieniędzy? przecież sama widziałam, że Łazarz oddał Jezusowi tę sumę na cele dobroczynne, a Jezus wykupił za nią z więzienia w Tirzie dwudziestu siedmiu ubogich, opuszczonych ludzi, więzionych za długi."
Z początku klęczał Jezus spokojnie, pogrążony w modlitwie, lecz powoli, na widok takiego mnóstwa i ohydy grzechów i niewdzięczności ludzi względem Boga, lękać się zaczęła dusza Jego, serce Jego pękało prawie pod brzemieniem smutku i trwogi, aż wreszcie z drżeniem i lękiem wołać począł do Boga: „Abba Ojcze! jeśli to możliwe, niech ominie Mnie ten kielich goryczy! Mój Ojcze! Dla Ciebie wszystko jest możliwe. Oddal ten kielich ode mnie!” A ochłonąwszy trochę, dodał: „Lecz Ojcze, nie Moja, ale Twoja niech się stanie wola!" Wprawdzie wola Jego jedno była z wolą Ojca, ale że Jezus więcej czuł teraz człowieczeństwem, dlatego też jako człowiek drżał przed mękami i śmiercią.
Grota tymczasem wciąż przepełniona była strasznymi marami wszystkich grzechów, złośliwości, zbrodni, mąk i niewdzięczności ludzkich, zwiększając wciąż trwogę Jezusa. Zbitą masą cisnęły się do Niego i uderzały nań blade strachy śmierci w najstraszniejszych widziadłach; Jezusa-czło- wieka przejmowała trwoga bezmierna przed ogromem mąk odkupienia. I drżał Pan na całym ciele, a pot trwogi występował na Niego; łamiąc ręce, chwiał się na wszystkie strony, to znów podnosił się, ale kolana uginały się pod Nim, nie dając Mu ustać. Zmienił się prawie nie do poznania, wargi miał zsiniałe, a włosy zjeżone.
Było około pół do jedenastej, gdy wstał cały skąpany w pocie, i chwiejąc się i potykając ciągle, wyczołgał się raczej, niż wyszedł z groty. Podszedł na lewo w górę i ponad grotą zbliżył się do tarasu, na którym znajdowali się trzej Apostołowie. Ci ułożyli się na ziemi jeden koło drugiego tak, że plecami zwrócony był każdy ku piersiom drugiego, i zasnęli w najlepsze ze znużenia, troski i trwogi, by nie wejść w pokuszenie. Jezus, w Swej trwodze śmiertelnej, szedł do nich jako do przyjaciół, szukać pociechy. Lecz była i inna przyczyna; jako dobry pasterz, który, chociaż sam dotknięty do głębi, daje baczenie na trzodę, zagrożoną niebezpieczeństwem, tak i Jezus szedł do Apostołów, wiedząc, że i ich dręczą pokusy i trwoga. A straszliwe mary szły wszędzie za Nim, nie przestając Go dręczyć. Ujrzawszy Apostołów śpiących, załamał Jezus ręce, osunął się przy nich na ziemię ze znużenia i smutku i zawołał: „Szymonie, czy śpisz?" Ocknęli się na te słowa śpiący i zerwali z ziemi a Jezus, czując to opuszczenie od wszystkich, rzekł im: „A więc nawet przez godzinę nie mogliście czuwać ze Mną?" Teraz dopiero zauważyli Apostołowie, jak okropnie Jezus jest zmieniony, blady, przemokły potem, jak chwieje się z osłabienia, drży na całym ciele i ledwo głosu może dobyć. Gdyby nie otaczała Go znana im aureola świetlna, nie byliby Go poznali. Tak poznali Go wprawdzie, ale co się z Nim dzieje, nie mogli pojąć.
Wreszcie Jan zapytał Go: „Mistrzu! Co się z Tobą dzieje ? Czy mam zawołać tamtych uczniów? Czy mamy uciekać?" Lecz Jezus odrzekł mu: „Gdybym nawet jeszcze drugich trzydzieści trzy lat żył, nauczał i uzdrawiał, za mało by to było, by zdziałać to, co muszę spełnić do jutra. Nie trzeba wołać tamtych ośmiu. Pozostawiłem ich tam, bo widząc Mnie w takiej nędzy, musieliby zgorszyć się ze Mnie; ulegliby pokusie, zapomnieliby dawnego i wątpiliby o Mnie. Wy widzieliście Syna człowieczego przemienionego na górze Tabor, więc teraz możecie widzieć Mnie w zaćmieniu i zupełnym opuszczeniu. Ale czuwajcie i módlcie się, abyście nie weszli w pokuszenie; duch bowiem jest ochoczy ale ciało mdłe!" Ostatnie te słowa stosowały się i do Apostołów i do Niego samego; z jednej strony chciał ich zachęcić do wytrwałości, z drugiej strony chciał im dać poznać, że przyczyną Jego obecnego stanu jest słabość ludzkiej Jego natury, wzdrygającej się przed mękami i śmiercią.
Kwadrans mniej więcej rozmawiał Jezus z Apostołami wśród głębokiego smutku, a potem wrócił do groty, coraz większą trwogą miotany. Apostołowie z płaczem wyciągali za Nim ręce, a padając sobie w objęcia, pytali się z osłupieniem: „Co to jest? Co się z Nim dzieje? Całkiem już jest opuszczony! Nie umieli dać sobie odpowiedzi na te pytania, więc zakrywszy głowy, w smutku wielkim zaczęli się modlić, ale że nieufność wkradła się po trochę w ich serca, więc łatwo ulegli pokusie i zasnęli znowu. Reszta Apostołów, pozostałych u wejścia do ogrodu, nie spała wcale. Ze słów Jezusa i z całego Jego zachowania się tego wieczora odgadli niepokój Nim miotający, więc i sami zaniepokoili się do najwyższego stopnia; błądzili wśród mroku w koło Góry oliwnej, szukając sobie jakich takich kryjówek.
W Jerozolimie cicho było dosyć tego wieczora. Żydzi siedzieli przeważnie po domach, zajęci przygotowaniami do świąt. Obozowiska dla przybyłych z prowincji znajdowały się dość daleko od Góry oliwnej. Na ulicach widać było tu i ówdzie uczniów i przyjaciół Jezusa, rozmawiających z sobą z ożywieniem; wyglądali jacyś zaniepokojeni, wyczekujący czegoś. Matka Zbawiciela, Magdalena, Marta, Maria Kleofy, Maria Salome i Salome przyszły z wieczernika do domu Marii Marka; zaniepokojone rozszerzanymi pogłoskami, wyszły stąd znów za miasto z przyjaciółkami, by zasięgnąć wiadomości o Jezusie. Tu spotkały się z Łazarzem, Nikodemem Józefem z Arymatei i kilku krewnymi z Hebron. Niektórzy z nich pożywali dziś wieczerzę w bocznych salach wieczernika i ci słyszeli dzisiaj ze smutne przepowiednie Jezusa, częścią zaś dowiedzieli się także od uczniów, więc przeczuwali, na co się zanosi; dlatego też zasięgnęli oni wieści u znajomych Faryzeuszów, ale nic się nie dowiedzieli, by przedsięwzięto jakie kroki przeciw Jezusowi. Uspokajali zatem teraz strwożone niewiasty, że niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, bo tuż przed świętem nie zechce im się targnąć na Jezusa. Nie, wiedzieli jednak wcale, że Judasz już zdrady dokonał. Maryja przeczuwała tę zdradę, więc zwróciła ich uwagę na to, jak to Judasz nie swój był ostatnimi dniami, a dziś tak nagle wyszedł z wieczernika, zapewne dla wykonania swych zdradzieckich zamiarów. Mówiła, jak upominała go nieraz, ale niema już rady dla niego, bo na oślep dąży do zguby. Tak to Najświętsza Panna przeczuwała niebezpieczeństwo, grożące Jej Synowi, lecz rady nie było żadnej, więc w końcu wróciła z niewiastami do domu Maryi Marka.
Wróciwszy do groty z nieodstępnymi Swymi strachami i smutkami, upadł Jezus na twarz, rozkrzyżował ręce i pogrążył się w modlitwie do Ojca niebieskiego. Lecz już zaczęła się dla duszy Jego nowa walka, która trwała trzy kwadranse. Przystąpili doń aniołowie, by przedstawić Mu w mnogim szeregu widzeń cały ogrom i mąk odkupienia. Ukazali Mu najpierw całą wspaniałość i świetność człowieka, jako wizerunku Bożego przed upadkiem i całe jego zeszkaradzenie i spodlenie po upadku.
Wykazali Mu pochodzenie każdego grzechu z grzechu pierworodnego, istotę i znaczenie wszystkich żądz grzechowych, i ich straszny wpływ na władze duszy i członki ciała, również istotę i znaczenie wszystkich karzących mąk, przeciwstawionych żądzom grzechowym. Cierpienie zadosyćczyniące dwojako Mu przedstawili; najpierw jako cierpienie ciała i duszy, przez Swą mękę równoważne zupełnie z karą, jakiej wymaga Boska sprawiedliwość za wszystkie grzeszne występki całej ludzkości; po wtóre jako cierpienie, które, by stać się zadość czyniącym za winy całej ludzkości, musiało dotknąć jedyne niewinne człowieczeństwo, tj. Najśw. człowieczeństwo Syna Bożego, a Ten, biorąc z miłości ku nam wszelką winę i karę ludzi na Siebie, musiał także wywalczyć zwycięstwo nad oporem Swej ludzkiej natury przeciw cierpieniom i śmierci. Wszystko to przedstawiali aniołowie Jezusowi szczegół po szczególe; raz zjawiały się ich całe chóry z szeregiem obrazów, to znów pokazywali się pojedynczo z główniejszymi widzeniami. Patrząc na nich, widziałam zawsze, jak wskazywali palcem ku zjawiającym się obrazom i wiedziałam, co mówili, nie słysząc jednak żadnego głosu.
Żaden język nie zdoła wypowiedzieć, ile lęku i boleści musiała przejść dusza Jezusa na widok tego ogromu mąk odkupienia. Jezus bowiem poznawał nie tylko znaczenie wszystkich mąk zadość czyniących, stosownie do odpowiednich żądz grzechowych, lecz także znaczenie i historię wszystkich odnośnych narzędzi męczeńskich; więc nie tylko przerażała Go myśl o męce, jaką Mu to narzędzie zada, lecz także grzeszna zaciekłość tych, którzy je wymyślili, zajadłość i złość tych, którzy ich kiedykolwiek używali, dalej niecierpliwość i narzekania tych wszystkich, których winnie, lub niewinnie nimi męczono. Wszystko to odczuwał Jezus, bo przyjął na Siebie i odczuwał grzechy całego świata. A gdy patrzał okiem ducha na tyle męczarń i mąk, takie przerażenie Go przejmowało, że zaczął się pocić krwawym potem. Ten nadmiar boleści w Najśw. człowieczeństwie Chrystusa obudził współczucie w aniołach. Zaprzestali na chwilę nasuwać Jezusowi nowe obrazy, widać było, że pragną gorąco udzielić Mu pociechy; zdawało mi się, że wstawiają się za Jezusem przed tronem Bożym. I w tej chwili nastało jakby chwilowe mocowanie się między miłosierdziem i sprawiedliwością Boga, a Miłością, składającą Siebie w ofierze. Ujrzałam w widzeniu Boga, lecz nie jak zwykle na tronie, lecz jako postać świetlną o niewyraźnych zarysach. Widziałam, jakoby Boska natura Syna wciskała się niejako w pierś Boga Ojca, zaś z nich wychodził i między nimi wypełniał przestrzeń Duch święty, a przecież jeden tylko był Bóg. Lecz któż zdoła to wypowiedzieć? przecież to niezbadana tajemnica Trójcy Przenajświętszej. I ja też nie tyle widziałam postacie, ile raczej poznawałam to przez formy, a zarazem otrzymałam wskazówkę, jakoby Boska wola Chrystusa jednoczyła się ściślej z wolą Boga Ojca, by dopuścić na Najśw. Człowieczeństwo Chrystusa wszystkie te cierpienia, o których złagodzenie i odwrócenie prosiła właśnie wśród trwożnej walki ludzka wola Chrystusa. Tak więc Bóstwo Chrystusa, zjednoczone z Bogiem Ojcem, potwierdzało właśnie na Swe człowieczeństwo wyrok, o którego odwrócenie ten Chrystus-Człowiek tak gorąco błagał Boga Ojca. Widziałam to wszystko w chwili, gdy aniołowie wzruszeni pragnęli pocieszyć Jezusa; i rzeczywiście w tym momencie doznał Jezus lekkiej ulgi. Lecz. wnet znikły te widzenia, aniołowie opuścili Pana, zabierając z sobą pociechę, a na duszę Jezusa spadł nowy nawał strasznej trwogi i boleści.
Gdy Zbawiciel na Górze oliwnej poddał się jako prawdziwy, rzeczywisty człowiek pokusie ludzkiego wstrętu przeciw cierpieniom i śmierci, gdy przyjął na Siebie wywalczenie pokona nia tego wstrętu, będącego istotną częścią każdego cierpienia, otrzymał kusiciel pozwolenie postąpienia z Nim tak, jakby postąpił z każdym człowiekiem, który chce uczynić z siebie ofiarę za świętość. W pierwszej trwodze przedstawił szatan naszemu Panu ze złośliwym szyderstwem wielkość winy grzechowej, którą Jezus chciał wziąć na Siebie, a posunął swą napaść tak dalece, że nawet życie Zbawiciela przedstawił jako grzeszne. Następnie w drugiej trwodze otrzymał Jezus obraz wielkości wszystkich mąk odkupienia w całej ich wewnętrznej grozie; stało się to przez aniołów, bo nie jest rzeczą szatana udowadniać możliwość odkupienia.
Ten szatan kłamstwa i rozpaczy nie może być objawicielem Boskiego miłosierdzia. Gdy już Jezus zwycięsko przebył te wszystkie walki ze szczerym poddaniem się woli Ojca swego niebieskiego, pojawiły się duszy Jego nowe straszne mary; obudziła się w Nim mianowicie troska, jaka budzi się w każdym sercu ludzkim przed złożeniem ofiary; zapytywał sam Siebie: „Jaki będzie wynik, jaki plon tej ofiary?" A w odpowiedzi na to otoczyły Go widziadła tak strasznej przyszłości, że serce Jego kochające na nowo ścisnęło się niezmiernym bólem i trwogą.
Na pierwszego Adama spuścił Bóg sen, a otworzywszy mu bok, wyjął jedno żebro; z żebra tego urobił niewiastę Ewę, matkę wszystkich żyjących, i przyprowadził ją do Adama. Ten zaś rzekł: „To kość z kości mojej i ciało z ciała mego; mąż opuści ojca i matkę i pójdzie za żoną swoją i będą dwoje w jednym ciele."—Tak ustanowione było małżeństwo, o którym napisane jest: „Sakrament to wielki, powiadam jednak, iż w Chrystusie i w Kościele." I tak się rzecz miała; Chrystus bowiem, nowy Adam, miał także spuścić na Siebie sen, — sen śmierci krzyżowej; z otworzonego Jego boku miała powstać nowa Ewa, Jego dziewicza oblubienica, matka wszystkich żyjących, tj. Kościół. Jej chciał Jezus, dać krew odkupienia, wodę oczyszczenia i Ducha Swego, trzy rzeczy, które świadectwo dają o Nim na ziemi. Chciał dać jej święte Sakramenty, by była czystą, niepokalaną, świętą Jego oblubienicą. On sam miał być jej głową, a my członkami, poddanymi głowie, mieliśmy być kością z kości Jego, ciałem z ciała Jego. Przyjmując człowieczeństwo, ofiarując się umrzeć za nas, opuścił Jezus także Ojca i Matkę, a poszedł za oblubienicą Swoją, Kościołem, zjednoczył się z nią w jedno ciało, żywiąc ją Najśw. Sakramentem Ołtarza, w którym odbywa ustawicznie duchowe zaślubiny z nami; ofiarował się przebywać na ziemi ze Swą oblubienicą, Kościołem, dopóki my wszyscy w niej i z Nim nie zgromadzimy się w Niebie. On też powiedział: „Bramy piekielne nie przemogą go." Chcąc wprowadzić w czyn tę miłość nieskończoną dla grzeszników, stał się Jezus sam człowiekiem, bratem grzeszników, by wziąć na Siebie karę za wszystkie winy. Upadał pod brzemieniem smutku na widok wielkości tej winy i ogromu mąk jednawczych, a jednak z radością poddał się woli Ojca niebieskiego i zgodził się być ofiarą przebłagalną. A oto teraz przedstawiły Mu się przed oczy wszystkie cierpienia, walki i zniewagi, jakie miał ponieść przyszły Kościół, Jego oblubienica, którą postanowił odkupić tak drogą ceną Krwi Swojej przenajświętszej. Musiał patrzeć na najboleśniejszą dla Niego niewdzięczność ludzką.
Przed duszą Jezusa stanęły jak żywe wszystkie przyszłe cierpienia Jego Apostołów, uczniów i przyjaciół; widział, jak małym będzie z początku Kościół, jak później z Jego wzrostem pojawią się zaraz kacerstwa i schizmy, w których przez pychę i nieposłuszeństwo pod różnymi formami próżności i pozornej samoobrony powtórzy się cała historia upadku grzechowego. Widział chytrość, przewrotność i złość mnóstwa chrześcijan, różne rodzaje kłamstwa i oszukańczych wykrętów dumnych nauczycieli; widział wszystkie świętokradzkie zbrodnie występnych kapłanów i straszne następstwa tego; widział ohydne spustoszenia w królestwie Bożym na ziemi, w tej świątnicy ludzkości niewdzięcznej, którą właśnie zamierzał odkupić i umocnić własną Krwią i życiem wśród mąk niewysłowionych. Tak przeciągały przed duszą bolejącego Jezusa w niezliczonych rzędach obrazów zgorszenia i występki wszystkich stuleci aż po nasze czasy i dalej aż do skończenia świata, we wszystkich objawach chorobliwego obłąkania, pysznego fałszu, zaciekłego zagorzalstwa, fałszywego proroctwa, heretyckiej zatwardziałości i złośliwości. Wszyscy odszczepieńcy, samozwańcy, fałszywi nauczyciele, obłudni naprawcy, uwodziciele i uwiedzeni, wszyscy szydzili zeń i dręczyli Go, że nie jest przybity do krzyża odpowiednio i dogodnie dla ich pożądliwości i wytłumaczenia ich pychy; więc darli i rozdzierali między siebie całodzianą szatę Kościoła Jego. Tłumy ich zniewalały Go, wyszydzały i zapierały się Go.
Tłumy znów przechodziły mimo Niego, dumnie wzruszając ramionami i wstrząsając głową, chociaż wyciągał ku nim zbawcze ramiona, i szły prosto ku przepaści ich pochłaniającej. Mnóstwo wreszcie było takich, którzy nie śmieli jawnie zaprzeć się Go, ale ze wstrętem niewieściuchów milczkiem pomijali rany Kościoła, które sami pomagali rozdzierać, omijali Kościół, jak Lewita owego nieszczęśliwego, który wpadł między zbójców. Odłączali się od Jego poranionej oblubienicy, Kościoła, jak niewierne, tchórzliwe dzieci opuszczają w nocy matkę, napadniętą przez zbójców i morderców, którzy weszli przez wrota, nie przez nich należycie strzeżone. I musiał z bólem patrzeć Jezus, że zamiast bronić tę matkę, Jego oblubienicę, szli za opryszkami, unoszącymi zdobycz na puszczę, za złotymi naczyniami i porozrywanymi klejnotami.
Patrzał z bólem, jak oddzieleni od prawdziwej winnicy chronili się pod dzikie latorośle. Jak błędne owce, oddane na pastwę wilków, błąkali się po lichym pastwisku, gnani przez najemników, a nie chcieli wejść do owczarni dobrego pasterza, który dał życie za owce swoje. Błądzili bez ojczyzny i schronienia, a umyślnie nie chcieli widzieć miasta Jego, położonego na wysokiej górze tak, że musi być wszystkim widzialne. Rozproszeni, bez łączności, dali się miotać zmiennym wichrom na piaskach pustyni, a nie chcieli widzieć domu Jego oblubienicy, Kościoła Jego zbudowanego na opoce, przy którym przyrzekł być aż do końca dni i którego nie przemogą bramy piekielne. Nie chcieli wejść przez wąską bramę, by nie potrzebowali zginać karku. Woleli iść za tymi, którzy kędy, indziej, a nie drzwiami weszli do owczarni. Budowali różnorakie chwiejne domki na piasku bez ołtarza i ofiary, z wietrznikami na dachu, do których stosowali swą naukę. Stąd też we wszystkim sprzeciwiali się sobie, nie mogli się zrozumieć, i nie mieli trwałego miejsca. Chatki swe chwiejne walili często, a zwaliska rozbijali do reszty o niewzruszony kamień węgielny Kościoła. Ciemności panowały w ich chatkach, a nie szli do światła zatkniętego na świeczniku w domu oblubienicy; błąkali się na zewnątrz z zamkniętymi oczyma naokoło zamkniętego ogrodu Kościoła, którego woń jedynie utrzymywała ich przy życiu. Wyciągali ręce ku mgławicom i urojeniom, szli za błędnymi ognikami, prowadzącymi ich do bezwodnych studzien; stojąc tu nad brzeg mi rowów, nie słuchali głosu nawołującej oblubienicy, z dumnym uśmiechem na ustach przymierali głodem, wywołując litość sług i posłańców, którzy zapraszali ich na gody weselne. Nie chcieli wejść do ogrodu, bo lękali się cierni ogrodzenia, więc oszołomiwszy się sami, ginęli, marli z głodu, nie mając pszenicy, i z pragnienia, nie mając wina; zaślepieni światłem własnego rozumu nazywali Kościół Słowa, które stało się ciałem, niewidzialnym. Widział Jezus to wszystko, smucił się i gotów był cierpieć za wszystkich, więc i za tych, którzy nie chcieli Go widzieć, nie chcieli nieść za Nim krzyża w Kościele, Jego oblubienicy, której On sam oddał się w Najświętszym Sakramencie, w mieście Jego, zbudowanym na górze, które nie może zostać w ukryciu, w Jego kościele, zbudowanym na opoce, którego nie zdołają przemóc bramy piekielne.
Wszystkie te niezliczone obrazy niewdzięczności ludzkiej i złego korzystania z gorzkiej śmierci przebłagalnej mego niebieskiego Oblubieńca przesuwały się przed Jego oczyma, jużto zmieniając się ciągle, jużto powtarzając się po kilkakroć, by zwiększyć jeszcze boleść Jego. Szatan zaś w postaci różnych straszydeł, w Jego oczach porywał i dusił ludzi, odkupionych krwią Jego, a nawet pomazanych Jego Sakramentem. Widział Jezus i opłakiwał wszystką niewdzięczność, wszystko zepsucie dawniejszego, teraźniejszego i przyszłego chrześcijaństwa. Wszystkie te widziadła, jakby żywe istoty, pełne ohydy i szyderstwa, a powtarzające się ciągle, zdawały się obciążać duszę Jezusa brzemieniem nie do zniesienia, i trwoga niewysłowiona ogarnęła Jego najświętszą ludzką naturę, a fałszywy głos kusiciela podszeptywał wciąż Jego człowieczeństwu: „Patrz! za tyle niewdzięczności musisz ponosić takie cierpienia!" Więc Chrystus, Syn człowieczy, wił się z bólu i łamał ręce, jakby pchany niewidzialną siłą padał na kolana i znów się podnosił.
Ludzka Jego wola straszną toczyła walkę ze wstrętem, budzącym się w Nim przeciw niewysłowionym mękom, jakie miał ponieść za tak niewdzięczne plemię. Walka ta wewnętrzna stała się dla Niego tak ciężką, że grube krople krwawego potu spływały z Niego strumieniami na ziemię. W ucisku tym bezmiernym spoglądał Jezus wkoło szukając pomocy, jakby chciał Niebo, ziemię i światła firmamentu wezwać na świadków Swych cierpień. Zdawało mi się, że słyszę, jak woła: „Ach, czy możliwym jest znieść takie brzemię niewdzięczności? Dajcie świadectwo o Moim ucisku!”
I rzeczywiście zdawało się, że księżyc i gwiazdy ruszają się ze swych posad i zbliżają się ku grocie; równocześnie uczułam, że jaśniej zrobiło się w grocie. Teraz po raz pierwszy zwróciłam uwagę na księżyc, czego dotychczas nie uczyniłam. Wydał mi się zupełnie inny, niż zwykle. Nie była to jeszcze pełnia, ale mimo to wyglądał o wiele większy niż u nas. W środku jego tarczy widać było czarną plamę, wyglądającą jak krążek, leżący na płask przed nim, a przez otwór w środku tego krążka padało światło na jeszcze niewypełnioną część tarczy. Czarna ta plama była jakoby górą. W koło księżyca było świetliste koło, podobne do tęczy.
W czasie tej ciężkiej walki począł Jezus głośno utyskiwać. Głos ten doszedł do uszu trzech Apostołów, więc zerwali się z przestrachem i nasłuchiwali chwilę z wzniesionymi rękoma, wreszcie chcieli pospieszyć do groty. Piotr wtenczas odsunął Jakuba i Jana i rzekł: „Pozostańcie! ja pójdę sam." Wszedłszy do groty, zapytał: „Mistrzu co się z Tobą dzieje?" Lecz zaraz wstrzymał się z wahaniem, ujrzawszy Pana w takim strachu, całego oblanego krwią, a widząc, że Jezus nie odpowiada, i nawet zdaje się go nie widzieć, powrócił do tamtych dwóch i oznajmił im, że Jezus wciąż tylko jęczy i wzdycha, a nawet mu nie odpowiedział. Smutek ich przeto zwiększył się jeszcze; zakrywszy głowy, usiedli i modlili się wśród łez.
Tymczasem zwróciłam znów uwagę na mego Oblubieńca, zostającego w tak ciężkiej trwodze.
Ohydne obrazy niewdzięczności i nadużycia przyszłych ludzi, których winę przyjął na Siebie i za których ofiarował się ponieść karę, napływały coraz gwałtowniej ku Nie-mu. Walka między wolą Jego a wstrętem ludzkiej natury przed cierpieniami, nie ustawała jeszcze. Kilkakrotnie słyszałam, jak wołał: „Ojcze, czy możliwym jest wycierpieć za tych wszystkich ? O Ojcze, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, niech się stanie wola Twoja!" Wśród tłumnych tych przeobrażeń źle użytego Boskiego miłosierdzia, uwijał się wciąż szatan w rozmaitych obrzydliwych postaciach, uosabiających zbrodnie. Raz zjawił się jako olbrzym o ciemnej skórze, to znów jako tygrys, lis, wilk, smok lub gad; nie były to wprawdzie wiernie oddane postacie tych zwierząt, tylko główne, istotne zarysy, pomieszane z jakimiś innymi obrzydliwymi formami. Żadne z tych zwierząt nie było właściwie doskonałym zwierzęciem, bo zohydzały je karykatury, wyobrażające rozkład, ohydę, przerażenie, opór, grzech, słowem kształty diabelskie; wszystkie zaś te postacie diabelskie napędzały, uwodziły, dusiły i rozrywały wobec Jezusa całe tłumy ludzi, dla których odkupienia z mocy szatana, właśnie Jezus wstąpił na drogę gorzkiej śmierci krzyżowej. Wąż z początku rzadko się pojawiaj za to na ostatku pojawił się w olbrzymiej postaci z koroną na głowie, otoczony ze wszystkich stron tłumami wszelkiego stanu i płci, i cała ta chmara zaciekłych zbirów runęła na Jezusa. Wszyscy uzbrojeni byli w najrozmaitsze narzędzia katuszy i tortur i oręży wszelkiego rodzaju; chwilami bili się między sobą, to znów z podwójną wściekłością rzucali się wspólnie na Jezusa.
Straszny to był widok. Wszyscy na wyścigi szydzili, przeklinali, pluli, lali plugastwa różne, miotali pociski, kłuli i cięli Jezusa. Ich bronie, miecze i włócznie podnosiły się i opadały jak cepy na ogromnym boisku, a wszystko dybało z wściekłością na to niebiańskie ziarnko pszeniczne, które dostało się do ziemi i w niej umarło, by w tysiąckrotnym owocu żywić wszystkich wiecznie chlebem żywota. Widziałam wśród tych tłumów rozjuszonych mar, z których niejedna wydawała mi się ślepą, Jezusa drżącego, przerażonego, jak gdyby broń ich rzeczywiście Go dosięgała, weń godziła i zadawała Mu rany. Chwiał się na wszystkie strony, to się podnosił, to znów upadał. A wąż, uwijający się w pośród tej hordy, wciąż szczwał ich na nowo do wściekłości, bił ogonem na wszystkie strony, a kogo obalił lub chwycił w swe sploty, zaraz dławił, rozdzierał i pożerał.
Zdziwiona tym wszystkim, otrzymałam objaśnienie, że te tłumy niezliczone, dręczące Jezusa, są to wszyscy ci, którzy w jakikolwiek sposób znieważają Zbawiciela, ukrytego prawdziwie, rzeczywiście i istotnie w Najśw. Sakramencie z bóstwem i człowieczeństwem, z ciałem, krwią i duszą, pod postaciami chleba i wina. Rozpoznałam wśród tych wrogów Jego, wszelkiego rodzaju znieważycieli Najświętszego Sakramentu, tego żywego zadatku Jego nieprzerwanej, osobistej obecności w Kościele katolickim. W uosobionych tych marach widziałam najrozmaitsze rodzaje znieważania Najśw. Sakramentu, począwszy od zaniedbania, nieuszanowania i opuszczenia, aż do wyraźnej pogardy, nadużycia i najohydniejszego świętokradztwa; począwszy od zwrócenia się ku bożyszczom światowym, ku pysze i fałszywej wiedzy, aż do błędnych nauk, niewiary, zaciekłego fanatyzmu, nienawiści i krwawych prześladowań. W tłumie tym znaleźć było można wszelkiego rodzaju osobniki, i to: ślepych, chromych, głuchych, niemych, a nawet dzieci nieletnie.
Ślepych, którzy nie chcieli widzieć prawdy; chromych, którzy, widząc ją, nie chcieli przez lenistwo iść za nią; głuchych, którzy nie chcieli słuchać przestróg Pana i gróźb Jego; niemych, którzy nawet mieczem słowa nie chcieli walczyć za Niego; wreszcie dzieci w towarzystwie światowych, zapominających o Bogu rodziców i nauczycieli, przesyconych rozkoszami świata, otumanionych czczym mędrkowaniem, ze wstrętem odwracających się od rzeczy Boskich, a ginących na zawsze z powodu ich braku. Widok dzieci w tym tłumie największą mi sprawiał przykrość, bo przecież Jezus dzieci tak kochał. Między nimi najwięcej było źle wychowanych i pouczonych, nieuczciwych ministrantów do Mszy św., którzy nie czcili należycie Jezusa w Najśw. Sakramencie. Wina ich spadała po części na nauczycieli i niebacznych zarządców świątyń. Wreszcie z przerażeniem ujrzałam, że do znieważania Jezusa w Najśw.
Sakramencie przyczyniało się także wielu kapłanów rozmaitych stopni hierarchii kościelnej nawet takich, którzy sami mieli się za wierzących i pobożnych. Z wielu tych nieszczęśliwców wspomnę jeden tylko rodzaj. Byli to tacy, którzy wierzyli w obecność żywego Boga w Najśw; Sakramencie, czcili Go i stosownie do tego nauczali lud, lecz z tej obecności Boga na ołtarzu niewiele sobie robili a mianowicie nie starali się i nie dbali o pałac, tron, namiot, siedzibę i strój królewski tego Króla Nieba i ziemi, tj. nie starali się utrzymać w porządku i schludności kościoła, ołtarza, tabernakulum, monstrancji żywego Boga; dalej, wszystkich naczyń, sprzętów, ozdób, strojów, wszystkich w ogóle przyborów i rzeczy kościoła, domu Bożego. Wszystko to pozostawiali ci kapłani w opuszczeniu na pastwę pyłu, rdzy, zbutwienia i wieloletniego niechlujstwa, a służbę Bożą, tj. obrzędy religijne odprawiali od niechcenia, opieszale, więc choć jeszcze nie popełniali istotnego świętokradztwa, ale pozbawiali je zewnętrznej godności i blasku Bożego.
Nie było to zaś przyczyną rzeczywistego ubóstwa, tylko ospałości uczuć, gnuśności, niedbalstwa, oddania się marnym rzeczom doczesnym, nieraz także samolubstwa i wewnętrznej śmierci duchownej; a zaniedbanie takie widziałam nawet w kościołach zamożnych i dostatnich. Owszem, wielu było takich, którzy zamiłowani w okazałości światowej, pousuwali najwspanialsze i najczcigodniejsze pamiątki dawnych pobożniejszych czasów, a zastąpili je czczym blichtrem. A to, co robili bogaci przez zbytek chełpliwości i pychy, naśladowali nierozumnie ubożsi z braku prostoty i pokory. Przyszedł mi zaraz na myśl nasz biedny kościółek klasztorny, w którym także stary piękny ołtarz z kamienia przykryto drzewem, naśladującym marmur, co mnie zawsze bardzo smuciło.
Zniewagi te Jezusa w Najśw. Sakramencie zwiększało jeszcze wielu zarządców kościoła, którym brakło na tyle poczucia sprawiedliwości i obowiązku, że ze Zbawicielem obecnym na ołtarzu trzeba przynajmniej dzielić się tym, co się ma, bo przecież On przez śmierć oddał się za nas cały, i cały pozostawił nam Siebie w Sakramencie Ołtarza. Widziałam nieraz, że pod tym względem wyglądało lepiej w mieszkaniach najuboższych, niż w kościele, przybytku Pana Nieba i ziemi. Jakże gorzko smuciła Jezusa ta niegościnność i nieużytość, który Siebie samego dał nam za pokarm? Jakież udręczenie sprawiali Mu tu w Ogrójcu ci wszyscy niedbali Jego słudzy! Przecież nie potrzeba na to bogactwa, by ugościć Tego, który wynagradza tysiąckrotnie nawet kubek zimnej wody, podanej pragnącemu. A On sam jakże spragniony jest za nami! Więc jakże nie ma narzekać, jeśli kubek, podany Mu, jest brudny, a woda — pełna robactwa.
Taka opieszałość stała się nieraz powodem zgorszenia dla słabych na duchu, przez to ulegały nieraz świątynie znieważeniu, a kościoły stały pustką; kapłani tacy popadali w pogardę, więc wnet też i w sercach wiernych Kościoła zagnieżdżał się brud i opieszałość. Widząc, w jakim zaniedbaniu pozostawiają kapłani tabernakulum na ołtarzu, i oni nie oczyszczali z brudu przybytku serca swego na przyjęcie weń Boga żywego. Ci więc niedbali, nierozumni kapłani byli przyczyną, że Chrystus musiał wchodzić do brudnych, grzechem skażonych serc. Gdy chodziło o przypochlebienie się książętom i dostojnikom świata, o zaspokojenie ich zachcianek i światowych planów, to tacy kapłani znaleźli zawsze czas zająć się tym gorliwie, a tymczasem Król Nieba i ziemi leżał jak Łazarz przed drzwiami, łaknąc nadaremnie okruchów miłości, bo i tego Mu nie podano.
Rany, któreśmy Mu zadali, przychodziły lizać psy, tj. wciąż upadający grzesznicy, którzy podobnie jak psy żarłoczne wyrzucają z siebie spożyty pokarm i znowu chciwie wracają do żeru. Gdybym cały rok opowiadała, nie skończyłabym wyliczać tych wszystkich zniewag, jakie zadano i zadawać miano Jezusowi w Najśw. Sakramencie. Jakaż więc boleść przejmowała Jezusa, gdy widział to wszystko, gdy poznawał jasno, jak ludzie odwdzięczą Mu Jego oddanie się dla nas i za nas. A wszystkie te tłumy przyszłych Jego znieważycieli, stosownie do rodzaju przewinienia różną opatrzone bronią, rzucały się teraz na znękanego, strwożonego Jezusa, przygniatając Go do ziemi. Widziałam między nimi niegodne sługi Kościoła wszystkich stuleci, lekkomyślnych, grzesznych kapłanów, niegodnie sprawujących Mszę świętą i udzielających Najśw. Sakramentu, a zarazem tłumy takich, którzy obojętnie, lub niegodnie przyjmowali Najśw. Sakrament.
Mnóstwo było takich, dla których źródło wszelkiego błogosławieństwa, tajemnica Boga żywego, stała się słowem przysięgi, lub przekleństwa w złości. Byli dalej zaciekli żołdacy i słudzy szatana, którzy rozsypywali Najświętsze dobro, zanieczyszczali święte naczynia, poniewierali haniebnie, a nawet bezcześcili w strasznej szatańskiej służbie bożyszcz. Obok tych niesłychanych, brutalnych zniewag, były tu uosobione zniewagi
Jezusa więcej wyrafinowane, przebiegłe, a nie mniej ohydne. Było więc wielu takich, którzy przez zły przykład i zdradliwe nauki stracili wiarę w obietnicę obecności Jezusa w Najśw Sakramencie, więc też przestali czcić z pokorą obecnego tam Zbawiciela. Między nimi sporo widziałam grzesznych nauczycieli, zbłąkanych z drogi prawdy. Walczyli oni z początku z sobą, lecz w końcu wspólnymi siłami uderzyli na Jezusa w Najśw. Sakramencie Kościoła Chrystusowego, Widziałam, jak heretycy, ci naczelnicy sekt, pogardą obrzucali kapłaństwo Kościoła, stawiali w wątpliwość i zaprzeczali obecność Jezusa w tajemnicy Najśw. Sakramentu tak, jak On ją sam podał Kościołowi, a Kościół wiernie przechował. A przez swe krętackie wywody odrywali od serca Jezusa mnóstwo ludzi, za których przelał krew Swą. Ach! straszny to był widok!
Przed oczyma miałam Kościół jako ciało Jezusa, którego pojedyncze członki złączone były gorzkimi Jego cierpieniami. A od ciała tego żywego odrywały się całe kawały, boleśnie poranione i poćwiartowane; były to wszystkie owe kacerskie sekty i rodziny i ich potomstwo, odpadłe od społeczności Kościoła. Z jakąż boleścią niezmierną spoglądał za tymi odpadłymi członkami Swego ciała świętego i biadał nad nimi! On, który Siebie samego oddał jako pokarm w Najśw. Sakramencie, by rozproszoną i rozpadłą na niezliczone cząstki ludzkość zebrać w jedno ciało Kościoła, Swej oblubienicy, widział się teraz w tym ciele oblubienicy rozpadłym i rozszarpanym przez złe owoce drzewa rozdwojenia.
Stół zjednoczenia w Najśw. Sakramencie, najwyższe dzieło Jego miłości, w którym na wieki chciał pozostać wśród ludzi, stał się przez fałszywych nauczycieli kamieniem granicznym, oddzielającym ludzi, i tu, przy świętym stole, gdzie żywy Bóg sam jest pokarmem i gdzie jedynie mogą się wszyscy łączyć w jedno ku zbawieniu, musiały się dzieci Jego oddzielać od niewiernych i zbłąkanych, by nie stać się winnymi cudzych grzechów. — W ten sposób całe narody odrywały Się od serca Jezusa, tracąc uczestnictwo w całej skarbnicy łask, pozostawionych Kościołowi. Jakże przykro było patrzeć, jak najpierw nieliczne jednostki oddzielały się od Ciała Jezusa i szły precz, a potem wracały, wzmocnione już jako całe narody; wszyscy ci odpadli od Kościoła, zdziczeni i rozwścieczeni w niewierze, zabobonach, błędnych zasadach, pysze i fałszywej umiejętności światowej, poróżnieni w najświętszych uczuciach, stawali zrazu wrogo naprzeciw siebie, lecz wnet, złączeni w nieprzejrzane hordy, rzucali się z szałem na Kościół; a wśród nich uwijał się wąż, pobudzał do nowej wściekłości i między nimi samymi szerzył spustoszenie. Jezus zaś odczuwał to tak boleśnie, jakby własne Jego ciało darto w niezliczone strzępki. Widział i czuł w tym ucisku całe jadowite drzewo odszczepieństwa, ze wszystkimi gałązkami i owocami, mnożącymi się wciąż aż do końca dni, kiedy to pszenicę zbierze się do stodoły, a plewy rzuci w ogień.
Widok ten był czymś tak potwornym, okropnym, że podczas jego trwania postać mego niebieskiego Oblubieńca położyła mi rękę na piersi, mówiąc: „Nikt jeszcze tego nie widział, a i twoje serce pękłoby z przerażenia, gdybym go nie trzymał." I na Jezusa samego strasznie oddziałał ten widok. Krew spływała Mu w grubych, ciemnych kroplach po bladym obliczu, włosy, zwykle gładko przyczesane, pozlepiały się krwią, najeżyły i powikłały, a broda także była pokrwawiona i potargana. Po ostatnim obrazie, w którym dzikie hordy tak rozdzierały ciało Jego, wyszedł z jaskini, jakby szukając schronienia i poszedł ku trzem Apostołom. Litość brała patrzeć na Niego. Szedł chwiejnie, zataczając się, jakby przywalony olbrzymim ciężarem; zdawało się, że lada chwila upadnie. Apostołowie nie leżeli na ziemi, jak za pierwszym razem, lecz siedzieli, oparłszy zakryte głowy na kolanach, Jak to wedle krajowego zwyczaju zwykli siedzieć ludzie w żałobie, lub na modlitwie; ale i teraz zdrzemnęli się, pokonani smutkiem, trwogą i znużeniem. Gdy jednak Jezus drżąc i stękając zbliżył się ku nim, pozrywali się z ziemi. Ujrzawszy Go w bladym świetle księżyca, zgiętego, z zapadniętą piersią, z krwawym, bladym obliczem i pogmatwanymi włosami, w postawie ku nim pochylonej, nie poznali
Go w pierwszej chwili, — tak strasznie był zmieniony. Dopiero gdy załamał ręce, skoczyli ku Niemu i z miłością wielką podparli Go, by nie upadł. A Jezus, w smutku wielkim oznajmił im, że jutro będzie zabity, że za godzinę już Go pojmą, zawloką przed sąd, będą dręczyć, wyszydzać, biczować, a wreszcie w okrutny sposób zabiją. Opowiedział im wszystko, co musi wycierpieć do jutra wieczora, zarazem polecił im pocieszyć w smutku Najśw. Pannę i Magdalenę. W ten sposób rozmawiał z nimi kilka minut, a właściwie Sam mówił, Apostołowie bowiem, ze smutku i przerażenia nad Jego wyglądem i słowami, nie wiedzieli, co mówić i myśleć. Przypuszczali nawet, że może postradał zmysły. Chcąc wrócić do groty, nie miał już Jezus tyle sił, więc Jan i Jakub Go tam odprowadzili i wrócili zaraz na swoje miejsce. Było to mniej więcej kwadrans po jedenastej.
Tymczasem Najśw. Panna bawiła w domu Marii Marka, zdjęta także wielką, trwogą i smutkiem. Wyszedłszy z Magdaleną i Marią Marka do ogrodu, upadła tu na kolana na płycie kamiennej, a skupiwszy się w sobie i zapomniawszy o całym otoczeniu, widziała tylko i czuła cierpienia Swego Boskiego Syna. Już przedtem wysłała była ludzi dla zasięgnięcia wiadomości o Nim, lecz nie mogąc się ich doczekać, wyszła teraz sama z Magdaleną i Salome, i w trwodze wielkiej chodziła po dolinie Jozafata. Na twarzy miała zasłonę, co chwilę wyciągając ręce ku Górze oliwnej; widziała bowiem w duchu Jezusa krwią się pocącego ze smutku i trwogi, więc chciała niejako otrzeć Mu oblicze rękami swymi. Dusza Jej rwała się gwałtownie ku ukochanemu Synowi, a On odczuwał tę Jej troskę, bo w chwilach takich także spoglądał w tę stronę, jakby szukając u Niej ratunku w dusznej Swej trwodze. Łączność ta ich duchowa przedstawiała mi się w widzeniu pod postacią promieni, które te dwie umiłowane dusze posyłały sobie nawzajem.
I o Magdalenie pamiętał Jezus, odczuwał jej boleść, więc i do niej duchem się nieraz zwracał; wiedział, że po Matce kocha Go ona najwięcej, i dlatego polecił Apostołom ją pocieszyć. Jako Bóg widział On, jakie cierpienia czekają ją jeszcze i że już do swej śmierci nie obrazi go żadnym grzechem. W tym samym czasie, mniej więcej kwadrans po jedenastej, zebrała się reszta Apostołów, tj. owych ośmiu, znowu w altanie ogrodu Getsemańskiego. Wzruszeni byli bardzo i zalęknieni i ciężko walczyli z opadającymi ich pokusami. Każdy z nich obmyśliwał dla siebie jakąś kryjówkę, a w duchu zadawał sobie z troską pytanie: „Co poczniemy, gdy Jego zabiją? Oto wyrzekliśmy się naszego mienia, opuściliśmy wszystko, a teraz, biedacy, wystawieni jesteśmy na pośmiewisko świata. Spuściliśmy się całkiem na Niego, a On teraz Sam jest taki bezsilny i przygnębiony, że daremnie szukać u Niego jakiejkolwiek pociechy!"
Usiadłszy w altanie, rozmawiali długo, aż wreszcie sen ich zmorzył. Inni uczniowie błądzili także po okolicy i dopiero zasięgnąwszy wieści o ostatnich przepowiedniach Jezusa co do grożącego niebezpieczeństwa, cofnęli się prawie wszyscy do Betfage.
Jezus, powróciwszy do groty, rozpoczął na nowo modły. Przezwyciężył już odrazę Swej natury ludzkiej do mąk, ale znużony bardzo walką i strwożony, tak się modlił: „Ojcze Mój, jeśli jest wola Twoja, oddal ten kielich ode mnie, lecz nie Moja, ale Twoja wola niech się stanie!"
Wtem rozstąpiła się przed Nim ziemia, w której głąb po smudze świetlistej wiodły schody do otchłani. W niej ukazali Mu się Adam, Ewa, wszyscy Patriarchowie i sprawiedliwi, rodzice Matki Jego i Jan Chrzciciel, a wszyscy czekali z utęsknieniem Jego przybycia i wyzwolenia ich. Serce Jego przeto, miłością gorejące, wzmocniło się i pokrzepiło tym widokiem, gdyż On to przecie miał tym duszom, tęskniącym za Niebem, otworzyć je przez Swą śmierć. On miał je wyprowadzić z więzienia tęsknoty do wiecznej szczęśliwości. Po tych nieba dziedzicach Starego Zakonu, którym Jezus się przyjrzał z prawdziwym wzruszeniem, przeprowadzili przed Nim aniołowie orszak wszystkich przyszłych błogosławionych, którzy, łącząc swe walki duchowe z zasługami mąk Chrystusa, przez Niego mieli połączyć się z Ojcem niebieskim. Był to nieopisanie piękny, pokrzepiający na duchu widok, przywodzący Jezusowi na pamięć najskrytszą a niewyczerpaną moc zbawczą i uświęcającą czekającej Go śmierci odkupienia.
Wszyscy chodzili przed Jezusem, podzieleni na grupy, stosownie do rodzaju i godności, strojni w cierpienia i dobre dzieła, dokonane za życia. Szli więc Apostołowie, uczniowie, dziewice i niewiasty, wszyscy męczennicy, pustelnicy i wyznawcy, papieże i biskupi, wszyscy przyszli zakonnicy i w ogóle wszyscy, którzy mieli być zbawieni. Przystrojeni byli oni w zwycięskie wieńce swych cierpień i umartwień; rozmaitość kwiatów w wieńcach, kształt tychże, barwa, zapach i siła wynikała z różności ich cierpień i walk zwycięskich za życia, w których zdobyli sobie chwałę niebieską. Lecz wszystko ich życie i działalność, całe znaczenie i siła ich walk i zwycięstw, cały blask i świetność ich tryumfu, opierały się jedynie na połączeniu ich zasług z zasługami Jezusa Chrystusa.
Wszystkich członków tego tłumnego orszaku łączyło wzajemne oddziaływanie, jakaś łączność ścisła panowała między nimi, a wszyscy czerpali z jedynej krynicy życia, z Najśw. Sakramentu i męki Zbawiciela. Zjawisko to było dziwne i niewypowiedziane. Nic tam nie było przypadkowego; każda najdrobniejsza czynność, wygląd i strój, męczeństwo i zwycięstwo, wszystko na pozór tak różnorodne, łączyło się w jedną nieskończoną harmonię, w jeden zgodny akord. A jedność ta wszystkich najróżnorodniejszych rzeczy wypływała z barwnych promieni świetlnych jedynego słońca, z męki Chrystusa Pana, wcielonego Słowa, w którym jest życie, a życie jest światłem ludzi — świecącym w ciem¬nościach, które nie mogą Go ogarnąć.
Tak z jednej strony patrzał Jezus na dusze sprawiedliwych w otchłani, z drugiej przesuwał się przed oczyma Jego duszy cały Kościół przyszłych Świętych; z jednej strony widział tęsknotę Patriarchów, z drugiej zwycięski pochód przyszłych błogosławionych, a oba te widzenia uzupełniały się nawzajem i wyrównywały, otaczając jakby jedną wielką koroną zwycięską tchnące miłością Serce Zbawiciela. Dusza Jezusa, przyjąwszy na Siebie wszelkie ludzkie cierpienia, czerpała z tego wzruszającego widoku moc i po-krzepienie. Ach! tak dalece miłował Jezus Swych braci, Swe stworzenia, że za cenę jednej jedynej duszy byłby chętnie całą mękę wycierpiał! — Obrazy te przedstawiały się jako przyszłe, unosząc się ponad ziemią. Lecz znikło w końcu to pocieszające widzenie, a nowe katusze zaczęły się dla Jezusa. W grocie pojawiła się wielka liczba aniołów i ci zaczęli Mu przedstawiać całą Jego mękę, począwszy od pocałunku Judasza aż do ostatniego słowa na krzyżu. Przesuwali obrazy nisko nad ziemią, bo też i męka miała się już niedługo zacząć, a każdy tuż przed Nim, by można było widzieć go wyraźnie. Było tam przedstawione wszystko, co widziałam nieraz w rozmyślaniach męki Pańskiej. A więc zdrada Judasza, ucieczka uczniów, szyderstwa i zniewagi przed Annaszem i Kajfaszem, zaparcie się Piotra, wyrok Piłata, wyszydzenie przez Heroda, biczowanie i cierniem ukoronowanie, wyrok śmierci, upadki pod ciężarem krzyża, spotkanie Najśw. Panny i Jej omdlenie, wyszydzenie Jej przez oprawców, okrutne przybicie do krzyża, podniesienie krzyża, szyderstwa Faryzeuszów, boleść Maryi Magdaleny i Jana, przebicie boku, słowem wszystko, wszystko przesuwało się przed duszą Jezusa jasno i wyraźnie z wszystkimi szczegółami.
Z lękiem i wzruszeniem widział Jezus wszystkie najmniejsze ruchy, słyszał wymawiane słowa i odczuwał wszystko. Brał jednak chętnie te męki na Siebie, poddawał się im chętnie z miłości ku ludziom. Najbardziej zasmucała Go konieczność sromotnego obnażenia na krzyżu, by zmazać nieczystości ludzi. Błagał, by mogło Go to ominąć, a przynajmniej, by pozostawiono Mu opaskę na biodrach. Rzeczywiście miał pod tym względem otrzymać pomoc, nie od krzyżujących Go, lecz od pewnego poczciwego człowieka.
Tymczasem Najśw. Panna chodziła wciąż jeszcze z dwiema św. niewiastami po dolinie Jozafata, wespół odczuwając w duchu żywo trwogę i smutek Syna Swego w Ogrójcu. A Jezus nawzajem widział i czuł tę boleść i smutek Matki Swej najświętszej.
Po ukończeniu przedstawiania męki, znikli aniołowie, znikły i obrazy, a Jezus upadł jak konający na twarz. Krwawy pot gwałtowniej jeszcze niż przedtem spływał z Niego, przeciekając nawet w niektórych miejscach przez żółtą szatę, w którą był ubrany. W grocie panowała teraz ciemność.
Wtem spłynął w powietrzu ku Jezusowi anioł, większy, o wyraźniejszych kształtach i więcej do zwykłego człowieka podobny, niż aniołowie poprzedni. Ubrany był w długą, powiewną suknię kapłańską, ozdobioną frędzlami, przed sobą trzymał w rękach małe naczynie, podobne kształtem do kielicha używanego przy udzielaniu Komunii św. We wnętrzu tego kielicha unosił się mały, cienki, czerwonawo błyszczący kąsek owalnego kształtu, wielkości mniej więcej ziarnka bobu. Unosząc się przed Jezusem w postawie poziomej, wyciągnął anioł ku Niemu prawą rękę, a gdy Jezus się podniósł, podał Mu do ust ów błyszczący kąsek i dał Mu się napić z świetlistego kielicha, poczym zaraz zniknął.
Jezus więc wychylił dobrowolnie kielich Swych cierpień i otrzymał wzmocnienie na duchu, poczym pozo-stał jeszcze kilka minut w grocie na modlitwie dziękczynnej. Smutny był wprawdzie, ale już tak dalece nadnaturalnie wzmocniony, że bez trwogi i niepokoju mógł śmiałym krokiem pójść do uczniów. Blady był jeszcze i mizerny, ale postawa była już prosta, krok pewny. Chustką od potu osuszył Jezus twarz i otarł nią głowę; włosy mokre jeszcze były od potu i krwi, i pozlepiane w kosmyki.
Wreszcie opuścił Jezus grotę. Na księżycu znać jeszcze było jak przedtem owe dziwne plamy i kółko, ale światło księżyca i gwiazd wydawało się już teraz naturalniejsze, nie takie jak przedtem, kiedy Jezus przeżywał w grocie te straszne trwogi.
Zbliżywszy się do Apostołów, zastał ich Jezus jak pierwszy raz śpiących na tarasie; spali w najlepszej, pozakrywawszy głowy. Wtedy rzekł Jezus do nich: „Nie czas teraz spać; wstańcie i módlcie się, gdyż zbliża się godzina, w której Syn człowieczy wydany będzie w ręce grzeszników. Wstańcie i chodźmy naprzeciw! Patrzcie, zbliża się zdrajca. O, lepiej byłoby dla niego, gdyby się był wcale nie urodził!" Apostołowie zerwali się zerwali się i trwożnie się wkoło rozglądali; a po chwilowym namyśle zawołał Piotr gwałtownie: „Mistrzu, zawołam resztę naszych i będziemy Cię bronić!" Wstrzymał go Jezus, natomiast pokazał im w pewnym oddaleniu w dolinie, jeszcze po tamtej stronie potoku Cedron, gromadę zbrojnych żołdaków, zbliżających się z pochodniami, i powtórzył raz jeszcze, że jeden z nich zdradzi Go, co Apostołowie oczywiście uważali za niemożliwe. Spokojnie mówił Jezus jeszcze chwilę z Apostołami, powtórnie polecił im pocieszyć Najśw.
Pannę, a wreszcie rzekł: „Czas już iść naprzeciw; chcę bez oporu oddać się w ręce nieprzyjaciół." Zaraz też wyszli wszyscy czterej z Ogrodu oliwnego naprzeciw siepaczy, na drogę, oddzielającą Ogrójec od ogrodu Getsemańskiego.
Najśw. Panna powróciła z doliny Jozafata do domu Maryi Marka z Magdaleną i Salome; towarzyszyło im kilku uczniów, którzy widzieli już orszak zbrojnych żołdaków i przybyli o tym Maryję powiadomić. Żołdacy, wysłani na pojmanie Jezusa, szli krótszą drogą, nie tą, którą Jezus szedł z wieczernika.
Grota, w której Jezus dziś takie męki przebywał, nie była zwykłym miejscem modlitwy Jego na Górze oliwnej. Była nim dalsza nieco grota, w której to w owym dniu, gdy przeklął drzewo figowe, modlił się w takim smutku z wyciągniętymi rękoma, wsparty o skałę. Na tym kamieniu pozostały odciśnięte ślady Jego postaci i rąk, którym to śladom oddawano później cześć, ale nie wiedziano już na pewno, wśród jakich okoliczności powstały. Już nieraz widziałam takie odciśnięcia w kamieniu pochodzące od proroków Starego Testamentu, Jezusa, Maryi, niektórych Apostołów, ciała św. Katarzyny Aleksandryjskiej na górze Synaj i kilku innych świętych. Ślady takie nie są nigdy głębokie, troszkę niewyraźne, podobnie jak gdy naciśnie się czymś twarde ciasto.

II. BICZOWANIE PANA JEZUSA

WEDŁUG BIBLI
A był zwyczaj, że na każde święto namiestnik uwalniał jednego więźnia, którego chcieli. Trzymano zaś wtedy znacznego więźnia, imieniem Barabasz. Gdy się więc zebrali, spytał ich Piłat: "Którego chcecie, żebym wam uwolnił, Barabasza czy Jezusa, zwanego Mesjaszem?" Wiedział bowiem, że przez zawiść Go wydali. A gdy on odbywał przewód sądowy, żona jego przysłała mu ostrzeżenie: "Nie miej nic do czynienia z tym Sprawiedliwym, bo dzisiaj we śnie wiele nacierpiałam się z Jego powodu". Tymczasem arcykapłani i starsi namówili tłumy, żeby prosiły o Barabasza, a domagały się śmierci Jezusa. Pytał ich namiestnik: "Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił?" Odpowiedzieli: "Barabasza". Rzekł do nich Piłat: "Cóż więc mam uczynić z Jezusem, którego nazywają Mesjaszem?" Zawołali wszyscy: "Na krzyż z Nim!" Namiestnik odpowiedział: "Cóż właściwie złego uczynił?" Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: "Na krzyż z Nim!" Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: "Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. To wasza rzecz". A cały lud zawołał: "Krew Jego na nas i na dzieci nasze". Wówczas uwolnił im Barabasza, a Jezusa kazał ubiczować i wydał na ukrzyżowanie. ( Mt 27,15-26 )
Kilka to już razy powtarzał chwiejny, małoduszny Piłat te słowa: „Nie znajduję w Kim żadnej winy; każę więc wychłostać Go i puścić na wolność." Lecz natarczywe groźne okrzyki motłochu żydowskiego powtarzały się wciąż. — „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!" — wołano ze wszystkich stron. Mimo to Piłat, nie zastanawiając się jeszcze, co zrobi potem, uparł się prze¬prowadzić swą wolę. Nie wiedział jeszcze, czy potem uwolni Jezusa, czy wyda Go na śmierć, ale w każdym razie kazał Go tymczasem, ubiczować na sposób rzymski. Zaraz też sprowadzili siepacze Jezusa z tarasu, bijąc Go i popychając krótkimi pałeczkami; środkiem rozszalałego motłochu poprowadzili Go na forum, na północ od pałacu Piłata, gdzie nieopodal strażnicy stał słup do biczowania, naprzeciw jednej z hal, otaczających rynek.
Słup ten stał osobno, niejako część składowa budynku. Był tak wysoki, że człowiek słusznego wzrostu, wyciągnąwszy ręce, mógł dosięgnąć dłonią do górnego zaokrąglonego końca, opatrzonego pierścieniem żelaznym; od tyłu słupa w połowie wysokości były także powbijane pierścienie, czy też haki.
Do biczowania wyznaczono sześciu oprawców. Byli to jacyś łotrzykowie gdzieś z pod Egiptu, którzy pojmani, pracowali tu przymusowo przy budowlach i kanałach, jako niewolnicy lub więźniowie. Najpodlejszych z tych i najokrutniejszych wybierano zwykle do posług królewskich w pretorium. Ci, którzy mieli biczować Jezusa, mniejsi byli wzrostem od Niego, skórę mieli brunatną, włos kręty, szczecinowaty, zarost na twarzy rzadki i cienki już z natury. Całe ich ubranie składało się z przepaski przez biodra, lichych sandałów i kawałka skóry, lub lichej tkaniny, zarzuconej jak szkaplerz przez piersi i plecy, z boku otwartej; ręce były obnażone. W obliczu i całej postaci tych pachołków przebijało się coś zwierzęcego, diabelskiego; wyglądali jakby na pół pijani. Niejednego już biednego grzesznika zabiczowali na śmierć przy tym słupie i teraz, porzuciwszy przy słupie rózgi i bicze, poszli ochoczo naprzeciw Jezusowi, odebrali Go z rąk siepaczy i jeszcze bezlitośnie zaczęli się nad Nim znęcać. Chociaż Jezus szedł chętnie, bili Go pięściami i postronkami, darli, szarpali i ciągnęli z wściekłością do słupa. Nie da się opisać, z jakim barbarzyństwem dręczyły Jezusa te psy wściekłe w ludzkim ciele przez tę krótką chwilę. Przyprowadziwszy Go do słupa, zdarli zeń gwałtownie ów worek, w który Go Herod kazał ubrać na szyderstwo i prawie po ziemi tarzali biednego Jezusa.
Jezus drżał na całym ciele, stanąwszy przed słupem. Tam ściągał spiesznie Swe suknie rękami skrwawionymi i spuchniętymi od ostrych powrozów, a podczas tego modlił się czule i wstawiał do Boga za Swymi katami, którzy i teraz nie dali Mu ani chwilki spokoju. Raz jeden zwrócił Jezus głowę ku Swej najboleśniejszej Matce, stojącej nieopodal z innymi niewiastami w kąciku hali. Zwróciwszy się do słupa, by zakryć nim obnażone ciało, rzekł do Najśw. Panny: „Odwróć Twe oczy ode mnie!" Nie wiem, czy wypowiedział to głośno, czy pomyślał tylko w duchu, ale czułam, że Maryja usłyszała te słowa; w tej chwili bowiem odwróciła się i upadła omdlała na ręce otaczających ją św. niewiast. Teraz dobrowolnie wzniósł Jezus ręce i objął nimi słup. Kaci, klnąc straszliwie i szarpiąc Nim, przymocowali Jego święte, wyciągnięte ręce do żelaznego pierścienia u góry i tak naciągnęli całe ciało, że nogi, przymocowane u dołu, zaledwie dotykały ziemi. I stał tak Najświętszy ze Świętych, obnażony, rozpięty na słupie zbrodniarzy, w nieskończonej trwodze i hańbie, a dwaj z tych okrutników zaczęli ze zwierzęcą żądzą krwi siec rózgami Jego święty grzbiet od góry do dołu. Rózgi te wyglądały jak białe łykowate pręty; a może były to pęki zeschłych żył bydlęcych, lub twarde białe paski skórzane.
Pan nasz i Zbawiciel, Syn Boga, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek drgał i kurczył się jak nędzny robak pod razami tych łotrów. Jęczał cicho, a jęk Jego słodki, dźwięczny jak serdeczna modlitwa, mieszał się ze świstem rózg Jego dręczycieli. Od czasu do czasu jak czarna chmura nawalna, wybuchał krzyk ludu i Faryzeuszów, tłumiąc te jęki święte, żałosne. Piłat bowiem układał się jeszcze z rozjuszonym motłochem, wrzeszczącym wciąż przeraźliwie: „Precz z Nim! Ukrzyżuj Go!" Więc chwilami dawał się słyszeć krótki głos trąby na znak, że Piłat chce mówić. Wrzaski milkły na chwilę i znowu słychać było chrzęst rózg, jęki Jezusa, przekleństwa oprawców. A zdała dochodziło żałosne beczenie baranków wielkanocnych, które właśnie myto z pierwszego brudu w sadzawce Owczej, obok bramy tejże nazwy. Nieopisanie wzruszające były te głosy bezradne, lękliwe, biednej trzody jagnięcej. Bek baranków wielkanocnych łączył się w jedną zgodną harmonię z westchnieniami Zbawiciela, prawdziwego Baranka ofiarnego.
Motłoch żydowski trzymał się w pewnym oddaleniu od słupa, mniej więcej na szerokość jednej ulicy. W koło stały placówki rzymskich żołnierzy, najgęściej zaś koło strażnicy. Często gęsto zbliżał się ktoś z tłuszczy do słupa; jedni przypatrywali się w milczeniu, inni szydzili. Zdarzało się, że w niektórych budziła się jakaś lepsza iskierka ich istoty, ogarniało ich uczucie wewnętrznego Wzruszenia na widok katowanego Jezusa; w takich razach zdawało mi się, jakoby promień świetlisty padał z Jezusa na nich.
Obok pod strażnicą widziałam nikczemnych uliczników, skąpo odzianych, którzy przygotowywali świeże rózgi; inni znów spieszyli postarać się o gałązki cierniowe. Służalcy arcykapłanów kręcili się w pobliżu katów i przekupywali ich pieniędzmi, by bardziej męczyli Jezusa; kazali także przynieść wielki dzban gęstego czerwonego napoju, a kaci zakrapiali się nim obficie, i pijani prawie zupełnie, coraz okrutniej się srożyli. Po kwadransie biczowania odstąpili oprawcy, a przyłączywszy się do swych kolegów, zaczęli w najlepsze się zapijać. Po tak bolesnej operacji całe ciało Jezusa pokryte było pręgami sinymi, brunatnymi i czerwonymi. Krew święta spływała w perlistych kroplach na ziemię. Drgania bolesne wstrząsały tym biednym ciałem, a wokoło, zamiast litości, słychać było tylko drwiąco, szydercze okrzyki.
Po chłodnej nocy ranek był cały dżdżysty, pochmurny. Chwilami ku wielkiemu zdziwieniu ludzi padał nawet grad. Około południa dopiero wyjaśniło się niebo i słońce bladymi promieniami oświeciło Jerozolimę. Po krótkim odpoczynku rzuciła się druga para katów z nową wściekłością na Jezusa. Ci mieli znów inne rózgi, najeżone, zapewne z cierni, powtykane gęsto kolcami i kulkami. Pod ich silnymi uderzeniami pękały pręgi na ciele Jezusa, krew tryskała obficie w około, obryzgując ręce oprawców. Pod srogimi, bolesnymi razami jęczał Jezus i drgał boleśnie, ale nie ustawał się modlić za tych zaślepionych ludzi.
Właśnie przeciągała przez forum karawana cudzoziemców na wielbłądach; wielu z nich było już ochrzczonych, wielu słyszało nauki Jezusa na górze. Strach ich zdjął i smutek, gdy dowiedzieli się od otaczających, co to ma znaczyć, kogo to katują przy słupie. Przed pałacem Piłata brzmiała wciąż wrzawa i bezustanne okrzyki motłochu.
Wreszcie przystąpiła trzecia para katów do Jezusa z nowymi biczami; były to pęki łańcuszków, czy rzemyków, umocowanych w żelaznej rączce, a zakończonych żelaznymi haczykami. Ci już nie ranili, ale po prostu odrywali tymi haczykami całe kawałki skóry i ciała, tak, że miejscami widać było nagie kości. Pióro się wzdraga przed opisywaniem tej ohydnej, barbarzyńskiej sceny.
A nie dosyć im było tego; odwiązawszy sznury, obrócili Jezusa i przywiązali na powrót poranionym grzbietem do słupa. Jezus nie miał już tyle sił utrzymać się sam, więc przykrępowali Go powrozami przez piersi poniżej ramion i kolan, a ręce związali z tyłu w środku słupa. Jak wściekłe psy rzucili się znowu na Pana. Jeden z nich trzymał w lewej ręce mniejszą, cieńszą rózgę i tą smagał oblicze Jezusa raniąc je boleśnie. Nie było już zdrowego miejsca na Jezusie. Najświętsze, czci najgodniejsze ciało Syna Bożego, poszarpane bezlitośnie, przedstawiało jedną wielką ranę krwią broczącą. Oczyma krwią nabiegłymi spoglądał Jezus na Swych katów z niemym błaganiem o litość, a oni tym bardziej się srożyli. Więc Jezus jęczał tylko z cicha, aż ust Jego wyrywał się co chwila słabszy głos: „Biada!"
Cała ta straszna katusza trwała już prawie trzy kwadranse, gdy wtem przyskoczył z gniewem do słupa jakiś obcy człowiek z ludu, trzymając w ręku nóż zakrzywiony. Był to krewny ślepego Ktesifona, uzdrowionego przez Jezusa.— „Stójcie!"— zawołał — „nie mordujcie na śmierć niewinnego człowieka!" Pijani kaci zatrzymali się chwilę ze zdziwieniem, a on spiesznie jednym cięciem przeciął powrozy, krępujące Jezusa, związane z tyłu słupa w jeden gruby węzeł na wielkim żelaznym gwoździu; spełniwszy to, znikł zaraz na powrót w tłumie. Bezwładne, poranione ciało Jezusa, nie podtrzymywane powrozami, osunęło się przy słupie w kałużę własnej krwi. Tak pozostawili Jezusa kaci, a sami poszli pić dalej, zawoławszy przedtem na siepaczy, zajętych w strażnicy, by upletli koronę cierniową.
Właśnie przechodziło przez forum kilka nierządnic. Ujrzawszy Jezusa, leżącego we krwi pod słupem, drgającego boleśnie, zatrzymały się przed Nim w milczeniu, ująwszy się za ręce, i spoglądały nań chwilę ze wstrętem i odrazą. Pod ich wzrokiem tym boleśniej odczuł Jezus ciężkie Swe rany; z trudem uniósł nieco poranioną głowę i spojrzał na nie z bolesnym wyrzutem. Nierządnice odeszły zaraz, a towarzyszyły im sprośne dowcipy siepaczy i żołnierzy.
Przez cały czas biczowania pod gradem bolesnych, obelżywych razów, modlił się Jezus wciąż i ofiarowywał Siebie za grzechy wszystkich ludzi. Kilkakroć widziałam, jak zjawiali się przy Nim bolejący aniołowie, by Go pocieszyć. Teraz także, gdy leżał poraniony u słupa pojawił się przy Nim anioł, by Go pokrzepić. Wydawało mi się, że podaje Mu do ust jakiś świetlisty kąsek.
Po chwili odpoczynku wrócili znowu oprawcy i kopiąc Jezusa nogami, kazali Mu wstać, mówiąc, że chcą dokończyć Jego przemiany na króla. Poszturchując Go, kazali Mu wziąć Sobie przepaskę, leżącą na boku; a gdy Jezus zaczął się czołgać ku niej, potrącali ją umyślnie dalej nogami, śmiejąc się szyderczo, i tak długą chwilę musiał Jezus wlec się z wysiłkiem po ziemi, jak rozdeptany robak, pławiąc się we własnej krwi, zanim dosięgnął przepaski i odział nią porozdzierane lędźwie. Biciem i kopaniem zmusili Go teraz oprawcy stanąć na obolałych nogach, nie dali Mu nawet czasu ubrać się w suknię, tylko zarzucili Mu ją lada jako na ramiona i tak popędzili Go spiesznie do strażnicy.
Szło się tam krótszą droga przez podsienią budynku, otwarte właśnie od strony forum, tak, że widać było na przestrzał korytarz, pod którym siedzieli w więzieniach dwaj łotrzy i Barabasz. Oprawcy wybrali jednak umyślnie dalszą drogę, koło siedzeń arcykapłanów, a ci odwracając się ze wstrętem, wołali: „Precz z Nim! Precz z Nim!" Oprawcy poprowadzili Jezusa, ocierającego Sobie suknią krew z twarzy, na wewnętrzny dziedziniec strażnicy. Żołnierzy nie było tu w tej chwili, tylko sama zbieranina niewolników, siepaczy, łotrów, tłuszczy, — słowem, same wyrzutki społeczeństwa.
Ponieważ postawa pospólstwa coraz więcej stawała się niepewną, więc Piłat wzmocnił jeszcze placówki strażą, ściągniętą z zamku Antonia. Strażnicę całą otoczono gęstym szpalerem żołnierzy. Żołnierzom wolno było rozmawiać, śmiać się i szydzić z Jezusa, ale mieli rozkaz trzymać się w szeregach i być wciąż w pogotowiu. Chciał przez to Piłat utrzymać na wodzy motłoch i okazać swą władzę; w tym celu zebrał przeszło tysiąc żołnierzy.

MARYJA PODCZAS BICZOWANIA JEZUSA

Podczas biczowania Zbawiciela naszego była Najśw. Panna w ciągłym zachwyceniu. Widziała i odczuwała w niewypowiedziany sposób wszystko, co działo się z Jej Synem. Męka Jej i cierpienia były nad wyraz wielkie, podobnie jak nad wyraz wielką była Jej miłość najświętsza ku Jezusowi. Cicha skarga wymykała się nieraz z Jej ust, oczy Jej zaczerwienione były od ciągłego płaczu. Trzymała Ją w swych objęciach Maria Helego, Jej starsza siostra, podeszła już w latach, mająca wiele podobieństwa ze świętą Anną. Z drugiej strony podpierała Ją Maria Kleofy, córka Marii Helego. Inne święte niewiasty skupiły się koło Najśw. Panny, zawodząc cicho, drżąc z trwogi i boleści, jakby oczekiwały własnego wyroku śmierci. Magdalena skołatana była niezmiernie i przygnieciona ciężką boleścią, odbijającą się w całej jej postaci i stroju. Włosy jej, przykryte z wierzchu zasłoną, rozpuszczone były i wzburzone. Maryja miała dziś na Sobie długą suknię barwy niebieskiej, na to zarzucony biały wełniany płaszcz i zasłonę żółtawo białą.
Właśnie gdy Jezus po biczowaniu upadł na ziemię przy słupie, przysłała żona Piłata, Klaudia Prokla, Matce Bożej całą paczkę wielkich chust. W jakim celu to uczyniła, nie pamiętam już dobrze; czy myślała, że Jezusa uwolnią i te chusty służyć Matce Bożej do przewiązywania ran Jezusowi, czy też miłosierna poganka przeznaczyła je do tego, do czego rzeczywiście użyła ich Najśw. Panna.
Z boleścią patrzała Maryja, jak siepacze prowadzili Jej Syna skatowanego do strażnicy. Przechodząc koło Niej, otarł Jezus suknią krew, zalewającą Mu oczy, by spojrzeć na Matkę Swą boleściwą. Ona z nadmierną tęsknotą wyciągnęła za Nim ręce i wpatrywała się w krwawe ślady, jakie pozostawiły Jego stopy. Gdy już tłum usunął się nieco w inną stronę, pospieszyły Najświętsza Panna i Magdalena na miejsce biczowania. Inne niewiasty i kilkoro życzliwych ludzi otoczyli je w koło, zasłaniając przed oczyma wrogów, a one, uklęknąwszy przy słupie, osuszały otrzymanymi chustami Najśw.
Krew Jezusa, gdzie tylko widać było jej ślady. Jana nie widziałam w tej chwili przy świętych niewiastach. Syn Symeona, Obed, syn Weroniki, Aram, i Temeni, obaj siostrzeńcy Józefa z Arymatei, byli obecnie w świątyni, gdzie w smutku i trwodze sprawowali obowiązkowe zatrudnienia. Godzina była mniej więcej 9-ta rano.

III. CIERNIEM UKORONOWANIE

WEDŁUG BIBLI
Żołnierze zaprowadzili Go na wewnętrzny dziedziniec, czyli pretorium, i zwołali całą kohortę. Ubrali Go w purpurę i uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę. I zaczęli Go pozdrawiać: "Witaj, Królu Żydowski!" Przy tym bili Go trzciną po głowie, pluli na Niego i przyklękając oddawali Mu hołd. A gdy Go wyszydzili, zdjęli z Niego purpurę i włożyli na Niego własne Jego szaty. ( Mk 15,16-20 )
Podczas gdy biczowano Jezusa, Piłat kilka kroć przemawiał do ludu w duchu pojednawczym, lecz wciąż odpowiadano mu uporczywym krzykiem: „Precz z Nim! Musimy Go usunąć, choćbyśmy sami mieli przez to zginąć!" Gdy prowadzono Jezusa do strażnicy, znowu rozległy się okrzyki: „Precz z Nim! Precz!" — Coraz nowe schodziły się gromady Żydów, podburzonych przez zauszników arcykapłanów i coraz groźniejsze okrzyki rozlegały się w koło.
Po zaprowadzeniu Jezusa do strażnicy nastąpiła krótka chwila spokoju. Piłat zajął się wydaniem odpowiednich rozporządzeń wojsku. Arcykapłani i radni, siedzący pod drzewami na podwyższonych ławach, zasłanych okryciami, kazali przez służących przynieść sobie jeść i pić, i posilali się, rozprawiając nad ostateczną zgubą Jezusa. Piłat także usunął się na chwilę w głąb domu. Zabobonny ten człowiek w wielkiej był rozterce ze samym sobą. Nie wiedział sam, co począć, jak rozstrzygnąć o losie Jezusa. I znowu palił w samotności kadzidła swoim bożkom, próbował znaków wieszczbiarskich, lecz na żaden sposób nie mógł się pozbyć dręczącej go niepewności.
Najśw. Panna, wysuszywszy chustami krew Jezusa u słupa, odeszła z niewiastami z forum. Niosąc te drogocenne relikwie, udały się do pobliskiego domku małego, zbudowanego pod murem; nie przypominam sobie, do kogo ten dom należał. Jana, zdaje mi się, nie widziałam nigdzie podczas biczowania.
Tymczasem na wewnętrznym dziedzińcu strażnicy odbywało się koronowanie Jezusa cierniem. Strażnica stała już w obrębie forum, a pod nią znajdowały się więzienia dla złoczyńców. Wkoło otoczona była kolumnadą o otwartych portykach. Na dziedzińcu zebrało się około 50 zbirów, czeladzi, parobków, dozorców więziennych, siepaczy, niewolników i katów, którzy Jezusa biczowali; wszyscy brali czynny udział w naigrywaniu się z Pana. I motłoch uliczny zaczął się cisnąć na dziedziniec, ale wnet nadszedł oddział, złożony z tysiąca rzymskich żołnierzy, i otoczył zbitym i zwartym szeregiem całą strażnicę, nie dopuszczając nikogo. Żołnierze sami śmiali się i szydzili, podżegając tym dręczycieli Jezusa do zadawania Mu tym większych mąk. Śmiech i żarty żołnierzy podniecały tę zgraję do okrucieństwa, jak oklaski widzów podniecają aktora do lepszej gry.
Wytoczyli na środek ułamaną podstawę jakiejś dawnej kolumny, z otworem w środku, w którym zapewne była niegdyś osadzona kolumna; na tym postawili niski, okrągły stołek, opatrzony z tyłu antabą do trzymania. W złości swej posypali stołek ostrymi kamykami i skorupami z czerepów.
Przygotowawszy siedzenie, zdarli znowu ze zranionego ciała Jezusa wszystkie suknie, a narzucili Mu krótki czerwony płaszcz żołnierski, podarty ze starości, a nie sięgający nawet do kolan. Tu i ówdzie zwieszały się z płaszcza strzępy żółtych frędzli. Płaszcz ten leżał zwykle w kącie w izdebce pachołków, a ubierano w niego zazwyczaj ubiczowanych złoczyńców, jużto na szyderstwo, jużto, by osuszyć krew, spływającą z ran biczowanego. Ubrawszy weń Jezusa, przywlekli Go przed siedzenie, posypane skorupami i kamykami, i całą siłą posadzili Go na nie. Teraz zabrali się do wtłaczania Mu korony cierniowej. Korona ta, wysoka na kilka dłoni, pleciona była gęsto z trzech gałęzi cierniowych, grubych na palec, umyślnie w tym celu wyciętych w krzakach; widziałam nawet to miejsce, gdzie je wycinano. Użyto do tego trojakiego rodzaju cierni, podobnych do naszego głogu, szakłaku i tarniny. Kolce z rozmysłem zwrócone były prawie wszystkie do środka. U góry przy pleciona była wystająca obwódka z jakiegoś ciernia, podobnego do jeżyny; tędy ujmowali siepacze koronę w rękę. Korona zrobiona byłą tak, jak szeroka taśma, przybrała więc kształt korony dopiero wtenczas, gdy opasali nią Jezusowi głowę i z tyłu mocno związali. Ciernie, zwrócone do środka, wnikały głęboko w głowę Jezusa; do ręki dali Mu grubą trzcinę, zakończoną kością, a wszystko to robili z szyderczym namaszczeniem, jak gdyby uroczyście koronowali Go na króla. Teraz dopiero zaczęli naprawdę znęcać się nad Nim. Wydzierali Mu trzcinę z ręki i bili nią w koronę, by kolce głębiej wbijały się w głowę; krew zaczęła spływać Jezusowi po twarzy i zalewać Mu oczy. A oni klękali przed Nim, wyszczerzali Mu język, bili Go i pluli Mu w twarz, krzycząc: „Bądź pozdrowiony, Królu żydowski!" Wreszcie wśród śmiechu piekielnego wywrócili Go ze stołkiem na ziemię, lecz zaraz poderwali Go i posadzili na nowo, raniąc o skorupy ciało Jego. Nie zdołam powtórzyć, na jakie nikczemności wysilali się ci łotrzy, by naigrywać się z umęczonego Zbawiciela. Ach! jakież straszne pragnienie dręczyło Jezusa, gdy skatowany tak nieludzko i poraniony przy biczowaniu dostał jakoby febry i gorączki. Drżał na całym ciele, a ciało to na bokach powyrywane było miejscami aż do kości. Język Jego ściągnięty był kurczowo, pałające spalone usta otwarte były, a zwilżała je krew, spływająca z najświętszej głowy. Zaślepieni okrutnicy zaś obrali sobie to święte usta za cel swych obrzydliwych nieczystości i plwocin. — Tak dręczono Jezusa około pół godziny, a oddział żołnierzy, otaczający szeregiem pretorium, bawił się tym widowiskiem, dając poklask siepaczom.

IV. DROGA KRZYŻOWA

WEDŁUG BIBLI
Gdy Go wyprowadzili, zatrzymali niejakiego Szymona z Cyreny, który wracał z pola, i włożyli na niego krzyż, aby go niósł za Jezusem. A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: "Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: "Szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły". Wtedy zaczną wołać do gór: Padnijcie na nas; a do pagórków: Przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?" Przyprowadzono też dwóch innych - złoczyńców, aby ich z Nim stracić. ( Łk 23,26-32 )

…Za Piłatem opuściła forum (rynek, na którym odbywały się sądy), większa część żołnierzy i ustawiła się przed pałacem w gotowości do pochodu; mała garstka pozostała przy skazańcach. Wnet jednak nadjechało na koniach 28 uzbrojonych Faryzeuszów, między nimi owych sześciu zaciętych nieprzyjaciół Jezusa, którzy już byli przy pojmaniu Pana na Górze oliwnej. Siepacze zaprowadzili Jezusa na środek forum, a równocześnie bramą zachodnią przy-niosło kilku niewolników drzewo krzyża, rzucając je z trzaskiem Jezusowi pod nogi.
Oba boczne, cieńsze ramiona były przywiązane powrozami do grubego, ciężkiego drzewa, i dopiero na miejscu miano je wstawić. Topór, klocek pod nogi i nowy kawałek, który miano dodać u góry, tudzież inne narzędzia, nieśli pachołcy katowscy. Ujrzawszy przed Sobą na ziemi krzyż, upadł Jezus na kolana, objął go rękoma i ucałował trzykroć, przy czym odmówił po cichu wzruszającą modlitwę do Ojca niebieskiego, w której dziękował Mu, że już zaczyna się odkupienie ludzi. Jak kapłani w krajach pogańskich ściskali rękami nowo założony ołtarz, tak Jezus ściskał krzyż, wieczny ołtarz zadosćczyniącej krwawej ofiary. Wnet jednak szarpnęli Nim siepacze, by się wyprostował, i musiał biedny, osłabiony, brać na Siebie ciężką belkę; dźwignął ją na prawe ramię, przytrzymując prawą ręką, przy czym siepacze nie wiele Mu pomagali, znęcając, się jeszcze nad Nim. Widziałam za to, że pomagali Jezusowi Aniołowie, dla innych niewidzialni, bo Sam o własnych siłach nie dałby Sobie rady. Tak klęczał Jezus, pochylony pod ciężarem, i modlił się, a tymczasem kaci zakładali obu łotrom na kark poprzeczne ramiona ich krzyżów, oddzielone od głównego ramienia, i przykneblowali im do tego ręce. Ramiona te były nieco wygięte; przed ukrzyżowaniem przymocowywano je do górnego końca głównego pnia. W ten sposób mniej byli obciążeni łotrzy, niż Jezus; dźwigali bowiem tylko poprzeczne ramiona swych krzyżów, a podłużne główne ramiona wraz z innymi sprzętami nieśli za nimi niewolnicy. Od strony pałacu Piłata dał się słyszeć głos puzonu, co było umówionym znakiem do rozpoczęcia pochodu. Zaraz też jeden z jezdnych Faryzeuszów zbliżył się do Jezusa, klęczącego jeszcze, i rzekł: „No, skończyły się już piękne słówka i mówki! Naprzód! Naprzód! Trzeba już raz się Go pozbyć!”
Siepacze poderwali Jezusa z ziemi; teraz całym już ciężarem cisnął Go krzyż, który i my obowiązani jesteśmy nosić za Nim, według słów Jego świętych, wiecznie prawdziwych. Tak rozpoczął się ten haniebny na ziemi, a błogosławiony i chwalebny w Niebie, pochód tryumfalny Króla królów.
U tylnego końca krzyża przywiązano dwa powrozy i te trzymali w rękach dwaj siepacze, unosząc krzyż nieco do góry, by nie wlókł się po ziemi. Po obu stronach w pewnym oddaleniu szli znów czterej siepacze, trzymając powrozy przywiązane do pasa Jezusa, obciskającego środek ciała. Płaszcz, zebrany w fałdy, podwiązany był pod piersiami. Z tym drzewem krzyża na barkach przypominał mi Jezus Izaaka, niosącego na górę drzewo na całopalną ofiarę z siebie samego.
Dźwięk trąby był umówionym znakiem do rozpoczęcia pochodu. Piłat bowiem miał sam z oddziałem wojska towarzyszyć pochodowi przez miasto, by zapobiec możliwemu rozruchowi. Siedział na koniu w pełnej zbroi, otoczony oficerami i gromadą jeźdźców; za nim postępował oddział piechoty, złożony z trzystu legionistów, pochodzących z nad granicy Włoch i Szwajcarii.
Wyruszono wreszcie na Golgotę z Jezusem w następującym porządku. Przodem szedł trębacz, trąbiący na rogu każdej ulicy i ogłaszający grzmiącym głosem wyrok. Kilka kroków za nim szła gromada chłopców i pachołków, niosących potrzebne przybory, jako to powrozy, gwoździe, topory, kosze z narzędziami i napój; silniejsi nieśli drągi, drabiny i drzewca krzyżów obu łotrów; drabiny — były to żerdzie, poprzetykane poprzecznymi szczeblami. Za pachołkami postępowało kilku jezdnych Faryzeuszów, a za nimi młody chłopiec, nie całkiem jeszcze zepsuty, niosący przed sobą napis na krzyż, ułożony przez Piłata; on również niósł na drążku, przerzuconym przez ramię, koronę cierniową Jezusa, bo z początku zdawało się Żydom, że Jezus, ubrany w nią, nie będzie mógł nieść krzyża.
Teraz dopiero szedł Pan nasz i Zbawiciel, pochylony i chwiejący się pod ciężarem krzyża, zmordowany, poraniony biczami, potłuczony. Od wczorajszej „Ostatniej wieczerzy" nie jadł nic, nie pił, ani nie spał, przez cały czas katowano Go bezlitośnie; siły Jego wyczerpały się utratą krwi, ranami, febrą, pragnieniem, nieskończonym udręczeniem ducha i ciągłą trwogą; więc też zaledwie mógł się utrzymać na drżących, chwiejnych, poranionych nogach. Prawą ręką starał się z trudem przytrzymać fałdzistą suknię, hamującą Jego niepewny krok. Dwaj siepacze ciągnęli Go naprzód na długich powrozach, dwaj drudzy popędzali Go z tyłu; sznury, prowadzące od pasa, przeszkadzały Mu przytrzymywać Sobie suknię, więc nie miał pewnego kroku.
Ręce nabrzmiałe miał i poranione od gwałtownego krępowania. Oblicze pokryte było sińcami i ranami, broda i włosy rozczochrane, pozlepiane zaschłą krwią. Ciężar krzyża i krępujące więzy wciskały Mu ciężką, wełnianą suknię w poranione ciało, a wełna przylepiała Mu się do pokrwawionych na nowo ran. Wśród szyderstwa i złości wrogów szedł Jezus cichy, wynędzniały nad wyraz, udręczony, a kochający; usta Jego szeptały słowa modlitwy, we wzroku czytało się nieme błaganie, cierpienie bezmierne, a zarazem przebaczenie. Dwaj siepacze, podtrzymujący na sznurach koniec krzyża, przeszkadzali tylko Jezusowi i utrudniali Mu dźwiganie, bo nie uważali wcale na to, by iść równo i w równej wysokości nieść krzyż. Po obu bokach orszaku szli w odstępach żołnierze, uzbrojeni w kopie. Za Jezusem szli obaj łotrzy, prowadzeni na sznurach, każdy przez dwóch siepaczy. Jak już mówiliśmy, dźwigali oni na karku poprzeczne ramiona swych krzyżów, do których końców przykrępowano ich ręce. Obaj oszołomieni byli nieco, bo przed wyruszeniem dawano im pić jakiś napój odurzający. Dobry łotr był cichy i spokojny, drugi natomiast złościł się i klął zuchwale. Siepacze byli niskiego wzrostu, krępi, o brunatnej barwie skóry. Włosy mieli krótkie, czarne, kędzierzawe, zarost brody skąpy, tylko tu i ówdzie kosmyki włosów.
Ubrani byli w krótkie przepaski i skórzane kaftany bez rękawów. W rysach ich nie znać było typu żydowskiego, pochodzili bowiem z jakiegoś egipskiego, niewolniczego plemienia, a tu w Jerozolimie wykonywali przymusowo roboty przy budowie kanałów. Pochód zamykała reszta konnych Faryzeuszów. Co chwilę któryś z nich wypuszczał konia i przebiegał wzdłuż cały pochód, by jużto zachęcić do pośpiechu, jużto przywrócić porządek. Wśród służby katowskiej, niosącej przyrządy na przedzie orszaku, znajdowało się także kilku nikczemnych młokosów żydowskich, którzy dobrowolnie wcisnęli się do pochodu. W znacznym oddaleniu, za całym orszakiem, posuwało się wojsko rzymskie. Na przedzie jechał trębacz na koniu, za nim Piłat w stroju wojskowym, otoczony gronem oficerów i jeźdźców. W tyle szło 300 pieszych żołnierzy. Przeszedłszy forum, ruszyło wojsko prosto w szeroką ulicę, Żydzi zaś z Jezusem skręcili w wąską uliczkę, wiodącą na tyłach domów. Uczyniono tak dlatego, by nie tamować ruchu tłumów, zdążających do świątyni, i nie przeszkadzać oddziałowi Piłata. Większa część tłumów, zebranych przed zamkiem Piłata, wyruszyła stąd zaraz po zapadnięciu wyroku. Żydzi pospieszyli do swych mieszkań, lub do świątyni; dużo bowiem czasu stracili rano, więc spieszyli teraz ukończyć przygotowania do zabicia baranka wielkanocnego. Mimo to pozostało jeszcze sporo widzów różnej narodowości i różnego stanu, cudzoziemców, robotników, niewolników, niewiast, wyrostków itd. Wszystko to rzuciło się teraz w boczne ulice, by wyprzedzić pochód i jeszcze raz się mu przyglądnąć. Oddział Piłata przeszkadzał, jak mógł, zbyt bliskiemu tłoczeniu się, więc ciekawi musieli coraz nowych dróg szukać, by dostać się naprzód. Bardzo wielu wyruszyło wprost na Golgotę.
Jezusa wprowadzono w uliczkę, zaledwie na parę kroków szeroką, biegnącą zaułkami, a pełną brudów i nieczystości. Nowe tu udręczenia czekały Jezusa. Siepacze musieli teraz iść blisko Niego i oczywiście nie omijali sposobności, by Mu nie dokuczać. Z okien i otworów w murach sypały się szyderstwa i docinki, służba i niewolnicy, zajęci po domach, obrzucali Go błotem i odpadkami kuchennymi, a jacyś niegodziwcy wylali Mu na głowę brudne, śmierdzące pomyje. Nawet dzieci, podburzone, zbierały do podołka sukienek kamienie, i wybiegając na środek drogi, sypały je Jezusowi pod nogi, wyzywając przy tym i bluźniąc. Tak odwdzięczały się dzieci Temu, który dzieci najwięcej kochał, błogosławił i błogosławionymi nazywał.
Uliczka ta zwraca się przy końcu znowu na lewo, rozszerza się i wznosi nieco do góry. Przechodzi tędy podziemny wodociąg z góry Syjon; jak mi się zdaje, (sama tam bowiem słyszałam szmer i plusk wody w rurach), płynie on dalej wzdłuż rynku, gdzie także pod ziemią prowadzą obmurowane rury, i kończy się w sadzawce Owczej przy bramie tejże nazwy. Na zakręcie uliczki, zanim poziom zaczyna się wznosić, jest głębsze miejsce, gdzie w czasie deszczów tworzy się wielka kałuża błota i wody. Tutaj to, jak i na wielu innych ulicach Jerozolimy leży spory kamień, by łatwiej było przejść przez kałużę. Doszedłszy dotąd, osłabł Jezus bardzo i nie miał już siły iść dalej; a że siepacze szarpali Nim niemiłosiernie, potknął się o wystający kamień i jak długi upadł na ziemię, a krzyż przygniótł Go swym ciężarem. Siepacze zaczęli kląć, kopać Go i popychać, powstała wrzawa i cały pochód się wstrzymał. Na próżno wyciągał Jezus rękę, by kto Mu pomógł powstać. — „Ach! Wnet przeminie wszystko!" — rzekł i zaczął się znów modlić. Tu i ówdzie widać było niewiasty, płaczące ze współczucia, z wystraszonymi dziećmi. Wnet przyskoczyli Faryzeusze, krzycząc: „Dalej! nagońcie Go do powstania! Inaczej umrze nam tu w drodze." Nadprzyrodzoną mocą wzniósł Jezus Swą biedną głowę do góry, a ci okrutnicy szatańscy skorzystali z tego i zamiast ulżyć, wsadzili Mu na głowę cierniową koronę, poczym dopiero poderwali Go gwałtownie z ziemi i włożyli Mu krzyż na barki. Musiał teraz Jezus trzymać głowę całkiem na bok, gdyż inaczej szeroka korona zawadzałaby o krzyż. Tak, wśród powiększonej męczarni, szedł Jezus chwiejnie ulicą, szerszą już w tym miejscu i wznoszącą się lekko do góry.
Najświętsza Matka Jezusa, współcierpiąca z Nim wszystko, usłyszawszy przed godziną niesprawiedliwy wyrok, wydany na Jej Dziecię, opuściła forum wraz z Janem i świętymi niewiastami, by oddać cześć miejscom, uświęconym męką Jezusa. Usłyszawszy głos trąby, widząc żołnierzy z Piłatem na czele i coraz gęściej przebiegających ludzi, zrozumiała, że już rozpoczął się pochód, więc znowu zapragnęła gorąco widzieć Swego umęczonego Syna, nie mogąc wytrwać tu z dala od Niego. Prosiła zatem Jana, by zaprowadził Ją na jakie miejsce, którędy Jezus będzie przechodził. Zeszli z Syjonu, minęli sąd, przeszli bramy i aleje, wyjątkowo w tym czasie otwarte dla publiczności, i znaleźli się przed zachodnim frontem pałacu, którego przeciwległa brama wychodziła właśnie na ulicę, w którą skierował się orszak, prowadzący Jezusa, po pierwszym Jego upadku.
Pałac ten był właściwym prywatnym pomieszkaniem Kajfasza; dom na Syjonie był tylko miejscem jego urzędowania. Za staraniem Jana pozwolił im poczciwy odźwierny przejść przez dom i stanąć w przeciwległej bramie. Otulona w szaro niebieską szatę, weszła Maryja w sień pałacową, za nią święte niewiasty, Jan i jeden z siostrzeńców Józefa z Arymatei. Aż zlękłam się widoku Najśw. Panny, tak była blada; oczy miała zaczerwienione od płaczu, a drżała na całym ciele. Już tu słychać było wrzawę i zgiełk zbliżającego się pochodu, dźwięk puzonu i głos trębacza, obwołującego wyrok. Gdy otworzono bramę, już całkiem wyraźnie dochodził zgiełk do uszu. Wzdragała się Maryja, i przerwawszy modlitwę, rzekła do Jana: „Czy mam patrzeć na to? Czy znajdę siłę znieść ten bolesny widok? Może lepiej wrócić zaraz." Lecz Jan dodał jej otuchy, mówiąc, że lepiej popatrzeć, niż nosić się z bolesną myślą o tym. Wyszli więc pod sklepienie bramy, patrząc na prawo w dół drogi.
W tym miejscu, naprzeciw bramy, droga Już była więcej równa. Pochód był już oddalony tylko o osiemdziesiąt kroków. Motłoch uliczny nie poprzedzał pochodu, tylko gromadkami ciągnął po bokach i z tyłu. Ci, którzy ostatni opuścili forum, spieszyli naprzód bocznymi uliczkami, by zająć dogodne miejsca do patrzenia.
Na czele pochodu ujrzała Matka Najświętsza pachołków katowskich, niosących z tryumfem narzędzia męczeńskie; zadrżała na ten widok i załamała ręce, jęk bolesny wydarł się z Jej piersi. Widząc to jeden z pachołków, zapytał się idących koło niego widzów: „Co to za niewiasta, jęcząca tak żałośnie?" Ktoś z tłumu odrzekł mu: „To Matka Galilejczyka!" Słowa te były bodźcem dla niegodziwych pachołków. Zaraz posypały się szyderstwa i dowcipy zjadliwe na bolejącą Matkę, wytykano Ją palcami, a jeden z tych niegodziwców podsunął Najśw. Pannie pod oczy pięść, w której trzymał gwoździe, mające służyć do przybicia Jezusa na krzyż. Boleścią niezmierną zdjęta, wsparła się Matka Boża o filar bramy, załamawszy ręce, czekając, rychło ujrzy Jezusa. Blada była jak trup, wargi jej posiniały. Minęli ją Faryzeusze, zbliżył się wyrostek, trzymający napis, a za nim, pochylony pod ciężarem krzyża, szedł chwiejnym krokiem Syn Boży, jej Syn, najświętszy Odkupiciel; głowę, przystrojoną cierniową koroną, odwracał na bok, oblicze miał blade, skrwawione, poranione, broda pozlepiana zaschłą krwią. Oprawcy ciągnęli Go nielitościwie za sznury. Przechodząc, wzniósł Jezus nieco głowę, poranioną strasznymi cierniami, i spojrzał na Matkę Swą boleściwą, wzrokiem pełnym tęsknej powagi i litości; lecz w tejże chwili potknął się i upadł po raz drugi pod ciężarem krzyża na kolana. Boleść niezmierna i miłość odezwały się na ten widok z podwójną siłą w sercu Najśw. Panny. Znikli Jej z oczu kaci, znikli żołnierze, widziała tylko Swego ukochanego, wynędzniałego, skatowanego Syna; wypadła z bramy na ulicę, przedarła się między siepaczy i upadła na kolana przy Jezusie, obejmując Go ramionami.
Usłyszałam dwa bolesne wykrzykniki, nie wiem, czy wypowiedziane słowy, czy pomyślane w duchu: „Mój Synu!" — „Matko Moja!" Wielu żołnierzy poczuło iskierkę litości w swym sercu, ale bezlitośni siepacze szydzili tylko i, łajali, a jeden z nich zawołał: „Niewiasto! czego tu chcesz? Było Go lepiej wychować, a nie byłby się dostał w nasze ręce." Zmuszono Najśw. Pannę do odejścia, ale żaden z siepaczy nie ośmielił się znieważyć jej czynnie. Prowadzona przez Jana i niewiasty, wróciła Maryja do bramy i tu, prawie martwa z boleści, upadla na kolana na skośny narożnik bramy, zwrócona tyłem do smutnego orszaku, by nie widzieć więcej, co się tam dzieje. Ręce wsparła na górnej części kamienia, pięknie zielono żyłkowanego. W miejscu, gdzie Maryja klękła, pozostały płaskie odciski kolan, również u góry pozostały ślady rąk, ale mniej wyraźne; trzeba dodać, że kamień to był bardzo twardy. Za biskupstwa Jakóba Młodszego dostał się ten kamień za zrządzeniem Bożym w skład murów pierwszego katolickiego kościoła, postawionego nad sadzawką Betesda.
— Powtarzam, że już nieraz widziałam takie odciski, utworzone w ważnych okolicznościach przez dotknięcie się członków świętych. Jest to tak prawdziwym, jak prawdziwymi są, słowa: „Kamień musi się nad tym zmiłować" — albo słowa: „To zostawia wrażenie." Odwieczna Mądrość w miłosierdziu Swoim nie potrzebowała nigdy sztuki drukarskiej, by dać potomności świadectwo o Świętych.
Niedługo klęczała Najśw. Panna, bo żołnierze, towarzyszący po bokach pochodowi, kazali usuwać się z drogi, więc Jan wprowadził Ja, na powrót w bramę, którą zaraz za nimi zamknięto.
Siepacze tymczasem poderwali Jezusa z ziemi, ale już inaczej umyślili Mu krzyż założyć. Rozluźnili przywiązane ramiona poprzeczne i jedno z nich puścili wolno, uwiązane na pętlicy. Teraz założyli krzyż tak, że ten wolny kawałek zwisał przez piersi i Jezus mógł go trzymać ręką, skutkiem czego z tyłu krzyż więcej zwisał do ziemi. Towarzyszący pochodowi motłoch nie szczędził Jezusowi naigrawań i szyderstw; tylko gdzieniegdzie widziałam zapłakane niewiasty, osłonięte szczelnie, które zdawały się litować nad Jezusem. Posuwając się dalej tą ulicą, dotarł pochód do sklepionej bramy, umieszczonej w starych, wewnętrznych murach miejskich. Przed bramą rozciąga się wolniejszy plac, w którym zbiegają się trzy ulice. I tu, wypadło Jezusowi mijać wielki kamień, lecz zabrakło Mu znowu sił. Zachwiał się i upadł na kamień, nie mogąc już nawet powstać; krzyż zwalił się obok Pana na ziemię. Właśnie przechodzili tędy gromadkami do świątyni ludzie z porządniejszego stanu. Widząc Jezusa tak umęczonego, zawołali z oznakami litości: „Boże! ten biedak już kona!" Faryzeusze, kierujący pochodem, zlękli się trochę, widząc, że naprawdę Jezus nie może już powstać, więc rzekli do żołnierzy: „Nie doprowadzimy Go żywego. Musicie poszukać kogoś, co by Mu pomógł nieść krzyż". Właśnie nadszedł środkową ulicą poganin, Szymon z Cyreny, z trzema synami; pod pachą niósł wiązkę chrustu. Będąc z zawodu ogrodnikiem, zajęty był w ogrodach, ciągnących się na wschód od miasta poza murami. Jak wielu innych ogrodników, przybywał corocznie przed świętami do Jerozolimy z żoną i dziećmi i najmował się do obcinania krzewów. Nadszedłszy obecnie ku bramie, musiał się zatrzymać, bo natłok był wielki. Poznano go zaraz, po ubraniu jako poganina, i mało znacznego rzemieślnika, więc żołnierze przychwycili go natychmiast i przyprowadzili, by pomógł nieść krzyż Galilejczykowi. Szymon bronił się i wymawiał wszelkimi sposobami, ale zmuszono go do tego przemocą.
Synowie jego, widząc ojca w takich opałach, zaczęli płakać i krzyczeć, dopiero kilka kobiet, znajomych Cyrenejczyka, wzięło ich w opiekę. Szymon przystępował do Jezusa z wielkim wstrętem i odrazą; bo też Jezus tak nędznie wyglądał, taki był sponiewierany, w sukniach pokrwawionych, powalanych błotem. Płacząc, spojrzał Pan na Niego wzrokiem, pełnym miłosierdzia, zabrał się więc Szymon do pomocy Chrystusowi. Siepacze posunęli w tył drugie ramię krzyża i spuścili je na pętlicę, podobnie jak pierwsze. Podniósłszy Jezusa, włożyli drzewce krzyża na Niego i na Szymona tak, że jedno ramię poprzeczne zwisało Jezusowi na piersi, a drugie Szymonowi na plecy. W ten sposób, idąc za Jezusem, miał Szymon, do dźwigania połowę ciężaru i Jezusowi było wiele lżej.
Koronę cierniową włożono Jezusowi znowu inaczej, po czym rozpoczął się dalszy pochód. Już po niedługiej chwili uczuł Szymon dziwną w sobie zmianę, wzruszenie niezwykłe ogarnęło go, a pod jego wpływem już chętnie pomagał Jezusowi nieść krzyż. Szymon był to krzepki mężczyzna w wieku około 40 lat. Miał na sobie krótki, obcisły kaftan, uda owinięte szmatami, na nogach sandały ostro zakończone, przymocowane rzemykami do nóg. Głowy nie nakrywał niczym. Synowie ubrani byli w sukienki o barwnych paskach. Dwaj z nich, starsi już, Rufus i Aleksander, przeszli później w poczet uczniów. Trzeci mały był jeszcze; widziałam go później, jako chłopca, u Szczepana. Pochód posuwał się teraz długą ulicą, skręcającą nieco na lewo, przeciętą wielu bocznymi uliczkami. Co chwila napotykano gromadki porządniejszych Żydów, dążących do świątyni. Niektórzy z nich, na widok pochodu, cofali się spiesznie z faryzejskich fałszywych skrupułów, by się nie zanieczyścić; u innych znowu czytało się w twarzach pewną litość nad Jezusem. Mniej więcej na dwieście kroków od bramy, przy której Jezus niedawno upadł, stał po lewej stronie ulicy piękny dom, oddzielony od ulicy dziedzińcem, na który wchodziło się tarasem po schodach; dziedziniec otoczony był szerokim murem, zamkniętym z przodu błyszczącą kratą. Gdy orszak dom ten mijał, wybiegła z niego naprzeciw okazała, słuszna matrona, prowadząca dziewczynkę za rękę. Była to Serafia, żona Syracha, jednego z członków „Wielkiej Rady", której dzisiejszy uczynek miłosierny miał zjednać imię Weroniki od słowa „wera ikon" (prawdziwy wizerunek).
Serafia przygotowała w domu wyborne wino, zaprawione korzeniami, z tą myślą pobożną, że pokrzepi nim Pana podczas okropnej Drogi krzyżowej. W bolesnym oczekiwaniu nie mogła się doczekać tej chwili, więc już przedtem wybiegła raz z domu i starała się dostać do Jezusa. Widziałam ją w pobliżu orszaku już wtenczas, gdy nastąpiło spotkanie Jezusa z Matka Najświętszą. Chodziła koło orszaku w zasłonie na twarzy, prowadząc za rękę małą dziewczynkę, którą przyjęła na wychowanie, nie mając własnych dzieci. Nie mogła jednak znaleźć sposobności, by dostać się przez ciżbę pachołków aż do Jezusa, wróciła więc do domu i tu oczekiwała Pana.
Widząc, że orszak się zbliża, wybiegła na ulicę z chustą, przewieszoną przez ramię; obok niej szła owa dziewczynka, może dziewięcioletnia, niosąca pod okryciem dzbanuszek z winem. Pachołkowie, idący na przedzie, chcieli ją odpędzić, ale na próżno. Miłość ku Jezusowi i litość wezbrały w sercu Serafii, zapomniała o wszystkim i gwałtem zaczęła się przeciskać przez motłoch, żołnierzy i siepaczy, a za nią biegła dziewczynka, trzymając się jej sukni. Docisnąwszy się do Jezusa, upadła przed Nim na kolana, podniosła chustę, rozpostartą do połowy i rzekła błagalnie: „Pozwól mi, otrzeć oblicze Pana mego?" Zamiast odpowiedzi ujął Jezus chustę lewą ręką, przycisnął ją dłonią do krwawego oblicza, przesunął nią po twarzy ku prawej ręce, i zwinąwszy chustę obiema rękami, oddał ją z podzięką Serafii; ta ucałowała ją, wsunęła pod płaszcz i wstała z ziemi. Trwało to wszystko zaledwie dwie minuty.
Śmiały postępek Serafii oszołomił na razie żołnierzy i siepaczy, motłoch zaczął się cisnąć bliżej, by widzieć całe zajście, skutkiem czego musiano na chwilę wstrzymać pochodem i to umożliwiło Weronice podanie chusty. Lecz wnet ochłonęli siepacze i żołnierze ze zdumienia; gdy dziewczynka podniosła nieśmiało wino, by podać je Jezusowi, odepchnęli ją, zaczęli łajać i lżyć. Nadbiegli wnet Faryzeusze, rozgniewani przerwą w pochodzie, a jeszcze bardziej tym aktem publicznej czci, oddanej Jezusowi. Siepacze zaczęli na nowo szarpać i bić Jezusa, co widząc Serafia, uciekła z dzieckiem do domu. Zaledwie zdołała wejść do komnaty i położyć chustę na stole, a zaraz upadła zemdlona na ziemię; dziewczynka uklękła przy niej z dzbanuszkiem, płacząc i zawodząc żałośnie. Przypadkiem wszedł pewien dobry przyjaciel ich rodziny i znalazł ją leżącą jak martwą na podłodze, a na stole ujrzał chustę, na której z zadziwiającą dokładnością odbite było okropnie skrwawione oblicze Jezusa. Przerażony, ocucił zemdlałą i pokazał jej to cudo. Serafia z tęsknym, żałosnym sercem upadła na kolana przed chustą i zawołała: Teraz już opuszczę, wszystko, kiedy Pan raczył mi zostawić tak cenną pamiątkę,"
Chusta ta był to szeroki pas z delikatnej wełny, trzy razy dłuższy niż szeroki. Noszono zwykle takie chusty przewieszone przez szyję, czasem drugą jeszcze na ramiona. Według ówczesnego zwyczaju uważano to sobie za obowiązek, by napotkawszy kogoś płaczącego, frasobliwego, znużonego, chorego, zatrzymać się i otrzeć mu twarz tą chustą; było to oznaką współczucia i litości względem bliźniego. Także przy pewnych okazjach obdarowywano się takimi chustami. Weronika zawiesiła swą drogocenną chustę w głowach swego posłania i nie rozłączała się z nią. Po śmierci Serafii przeszła chusta ta za pośrednictwem świętych niewiast w ręce Matki Bożej, a potem przez, Apostołów dostała się do skarbca najcenniejszych pamiątek Kościoła.
Serafia była krewną Jana Chrzciciela, ojciec jej bowiem był bratem stryjecznym Zachariasza. Pochodziła z Jerozolimy; pamiętam, gdy przyniesiono Maryję jako czteroletnie dziecko na służbę do świątyni, to udał się Joachim, Anna i ich znajomi do domu rodzinnego Zachariasza, stojącego niedaleko targu rybiego. Mieszkał tam jakiś stary krewny Zachariasza i jego wuj, a dziadek Serafii. Serafia była mniej więcej o pięć lat starsza od Najśw. Panny. Drugi raz widziałam ja na zaślubinach Maryi z Józefem. Była ona także krewną starego Symeona, który prorokował o Jezusie podczas ofiarowania Go w świątyni, i od malutkości przyjaźniła się z jego synami. Ci już z dawna za przykładem ojca swego odczuwali pragnienie i tęsknotę za Mesjaszem, a i Serafia ją podzielała. Oczekiwanie to Zbawiciela nurtowało długo w sercach, niektórych bogobojnych ludzi, jak tajemna, miłosna tęsknota. Inni, obojętniejsi, nie doznawali podobnych przeczuć. Gdy Jezus jako dwunastoletni chłopiec został w Jerozolimie, by nauczać w świątyni, Serafia, niezamężna jeszcze, gdyż dopiero późno wyszła za mąż, posyłała Mu posiłek do małej gospody przed miastem, gdzie Jezus nocował. Gospoda ta leżała na kwadrans drogi przed Jerozolimą od strony Betlejem. Tu przepędziła Maryja z Józefem i dwoma starcami dzień i dwie noce, gdy po narodzeniu Chrystusa szła z Betlejem, ofiarować Go w świątyni. Gospodarze byli Esseńczykami, gospodyni zaś była krewną Joanny Chusa; znali oni dobrze św. Rodzinę i Jezusa. Gospoda ta była umyślnie zbudowanym przytułkiem dla ubogich, a Jezus i uczniowie nieraz znajdowali tu schronienie. Nauczając ostatnimi czasy w świątyni, nieraz zachodził tu Jezus, a Serafia przysyłała Mu tam posiłek. Gospodarzem był już teraz kto inny. Syrach, mąż jej, potomek czystej Zuzanny, był członkiem „Wielkiej Rady".
Z początku nieprzychylny był bardzo Jezusowi i nie raz musiała Serafia dosyć wycierpieć od niego za przestawanie z świętymi niewiastami i Jezusem. Kilka razy zdarzało się nawet, że zamykał ją za to w piwnicy. Później uległ przedstawieniom Józefa z Arymatei i Nikodema, złagodniał znacznie i już nie bronił swej żonie być wyznawczynią Jezusa. Na rozprawie sądowej u Kajfasza wczoraj w nocy i dziś rano oświadczył się wraz z Nikodemem, Józefem z Arymatei i innymi dobrze myślącymi za Zbawicielem, i wraz z nimi także wystąpił z „Rady". Serafia była dziś jeszcze piękną, okazałą niewiastą, choć minęła jej już pięćdziesiątka. Podczas tryumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy, obchodzonego w niedzielę Palmową, znajdowała się w gronie niewiast wśród tłumu z dzieckiem na ręku.
Wtenczas to zdjęła okrycie z głowy i za przykładem innych rozpostarła je na drodze pod nogi Zbawiciela, by mu cześć oddać i chwałę. Tę samą chustę wyniosła teraz Panu w pochodzie, smutniejszym wprawdzie, ale bardziej zwycięskim, by otrzeć nią ślady cierpienia z Jego Boskiego oblicza. Chusta ta zjednała właścicielce miłosiernej nowe, tryumfalne imię „Weronika", a dla Kościoła stała się drogocenną relikwią, czczoną publicznie przez wszystkich wiernych. W trzecim roku po wniebowstąpieniu Chrystusa wysłał był cesarz rzymski posłów do Jerozolimy w celu zebrania świadectw i ścisłego zbadania różnych pogłosek, krążących o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa. Dla lepszego przedstawienia cesarzowi sprawy, zabrali posłowie ze sobą do Rzymu Nikodema, Serafię i krewnego Joanny Chusa, ucznia Epafrę, Ten ostatni, przedtem sługa i posłaniec kapłanów przy świątyni, jako uczeń również służył z prostotą innym uczniom. Będąc z Apostołami w wieczerniku, widział Jezusa naocznie zaraz w pierwszych dniach po zmartwychwstaniu i później jeszcze nieraz przed wniebowstąpieniem.
Widziałam Weronikę na posłuchaniu u cesarza. Posłuchanie odbywało się w niewielkiej, czworobocznej komnacie bez okien; światło spływało do pokoju przez umyślne otwory w suficie, dające się dowolnie otwierać i zamykać za pomocą sznurów. Cesarz był nieco słaby, więc spoczywał na wspaniałym, podwyższonym łożu, osłoniętym kosztowną kotarą. Dworzanie znajdowali, się w przedpokoju, a cesarz rozmawiał sam na sam z Weroniką. Miała ona przy sobie chustę, którą otarła twarz Jezusowi i jeden całun z Jego grobu. Na chuście, dość długiej, odbite było na jednym końcu oblicze Jezusa. Nie było to czyste malowidło, bo odbite razem z krwią. Twarz święta wyglądała dość szeroko, gdyż powstała przez przyłożenie chusty do całej twarzy wokoło.
Weronika pokazała ten wizerunek cesarzowi, ująwszy chustę w dłoń za dłuższy koniec. Na całunie grobowym odciśnięty był ślad ciała Jezusa, poranionego biczowaniem. Nie uważałam, czy cesarz dotykał się tych chust, lub czy Weronika potarła go nimi ale zapewne sam widok ich uleczył go, bo zaraz wyzdrowiał. Cesarz chciał Weronikę koniecznie zatrzymać w Rzymie i nawet ofiarowywał jej na własność dom, posiadłości i liczną służbę, lecz Weronika jedno tylko miała pragnienie, a to, powrócić do Jerozolimy i umrzeć tam, gdzie Jezus umarł. Rzeczywiście wróciła wkrótce wraz z towarzyszami do Jerozolimy. Podczas prześladowania chrześcijan tamże, kiedy to Łazarz wraz z siostrami wyzuty został z majętności, uciekła z kilku niewiastami; złapano ją jednak i osadzono w więzieniu, w którym umarła śmiercią głodową, jako męczennica za prawdę, za Jezusa, którego nieraz karmiła chlebem doczesnym i który nawzajem posilał ją na żywot wieczny Swym Ciałem i Krwią najświętszą.
Droga wiodła teraz trochę spadzisto ku bramie, dość jeszcze odległej. Brama sama jest silnie zbudowana dosyć długa; najpierw przechodzi się pod jedno łukowate sklepienie, następnie przez mostek, i drugim sklepieniem wychodzi się poza obręb murów. Brama zwrócona jest frontem w kierunku południowo zachodnim. Na lewo od bramy ciągnie się mur na przestrzeni kilku minut na południe, skręca potem na sporą przestrzeń ku zachodowi, a potem znowu biegnie na południe i okrąża górę Syjon, Na prawo od prowadzi mur w kierunku północnym aż do bramy narożnej, a stąd zwraca się na wschód wzdłuż, północnej strony miasta.
Tuż przed bramą na nierównej, wyjeżdżonej drodze była wielka kałuża błota. Okrutni siepacze, im bliżej byli bramy, tym gwałtowniej ciągnęli Jezusa, naprzód. Przed bramą ścisk stał się większy, Szymon z Cyreny chciał wygodniej bokiem obejść kałużę, skrzywił przez to krzyż, a Jezus osłabiony, straciwszy równowagę, upadł po raz czwarty pod krzyżem, i to w błotnistą kałużę tak silnie, że Szymon zaledwie mógł krzyż utrzymać. Żałosnym, złamanym, ale wyraźnym głosem zawołał Jezus: „Biada ci, biada Jerozolimo! Ukochałem cię jak kokosz, gromadząca pisklęta pod swymi skrzydłami, a ty wypędzasz Mnie tak okrutnie poza swe bramy!" I smutek wielki ogarnął serce Jezusa. Lecz zaraz odezwały się łajania i krzyki Faryzeuszów: „Jeszcze nie dosyć temu wichrzycielowi, jeszcze wygłasza jakieś buntownicze mowy" itp.
Na nowo zaczęli Go bić i potrącać i nie podnieśli, ale prawie wywlekli Go z kałuży. Szymon Cyrenejczyk nie mógł już znieść tego okrucieństwa siepaczy i zawołał gniewnie: „Jeśli nie zaniechacie tego nikczemnego postępowania, to rzucę krzyż i nie będę go niósł, choćbyście mnie nawet zabić mieli!"
Tuż za bramą zbacza z gościńca dzika, wąska drożyna, wiodąca na północ, na górę Kalwarii. Gościniec sam rozgałęzia się nieco dalej na trzy rozstajne drogi; jedna prowadzi na lewo na południowy zachód przez dolinę Gihon do Betlejem, druga na zachód do Emaus i Joppe, trzecia zwraca się na prawo na północny zachód, okrąża górę Kalwarię i dochodzi do bramy narożnej, którędy idzie się do Betsur. Patrząc od bramy, którą wyprowadzono Jezusa, na lewo na południowy zachód, można widzieć bramę betlejemską; te dwie bramy są z pomiędzy bram jerozolimskich najbliżej siebie położone. Przed bramą, na środku gościńca, w miejscu, gdzie skręca droga na górę Kalwarię, stał wbity słup z przymocowaną na nim tablicą na której wielkimi, białymi, jakby naklejonymi literami wypisany był wyrok śmierci na Zbawiciela i obu łotrów. Nieco dalej na skręcie drogi stała liczna gromadka niewiast płaczących i narzekających z boleści nad Jezusem. Były tam dziewice i ubogie niewiasty z Jerozolimy z dziećmi na rękach, które wyprzedziły aż tu pochód; między tymi znajdowały się także niewiasty z Betlejem, Hebron i innych okolicznych miejscowości, które, przyjechawszy na święta, przyłączyły się do drużyny niewiast Jerozolimskich. W tym właśnie miejscu zasłabł Jezus tak dalece, że zachwiał się i jakby omdlały miał upaść na ziemię; lecz Szymon, widząc to, oparł prędko krzyż o ziemię i skoczył podeprzeć Pana. Jezus oparł się o niego całkiem i tym sposobem uchronił się od upadnięcia na ziemię. To nazywamy piątym upadkiem Jezusa na drodze krzyżowej. Niewiasty, widząc Jezusa tak strasznie wynędzniałego i osłabionego, zaczęły zawodzić i lamentować, i krajowym zwyczajem okazując Mu litość, podawały Mu swe chusty, by otarł Sobie pot. Wtem Jezus zwrócił nią do nich z powagą i rzekł: „Córki jerozolimskie — co mogło także znaczyć: „wy mieszkańcy miast, córek Jerozolimy", — „nie płaczcie nade mną, lecz nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto nadejdzie czas, kiedy mówić będziecie: błogosławione niepłodne i żywoty, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły! Wtenczas wołać będziecie: Góry, spadnijcie na nas, pagórki, przykryjcie nas! Jeśli bowiem tak się postępuje z zielonym drzewem, to cóż dopiero uczyni się z suchym."
Dłużej jeszcze przemawiał Jezus do nich, ale zapomniałam już, o czym; przypominam sobie tylko te słowa: „Płacz wasz nie będzie bez nagrody, odtąd chodzić będziecie inną ścieżką żywota."
Mówił to Jezus, korzystając z chwilowego wstrzymania się pochodu. Pachołcy, niosący narzędzia, poszli naprzód na górę Kalwarię, a za nimi stu rzymskich żołnierzy z oddziału Piłata: Piłat sam wrócił się z resztą wojska do domu, odprowadziwszy pochód aż do bramy. Po chwili odpoczynku ruszył pochód dalej uciążliwą, dziką drogą między murami miejskimi i Kalwarią w kierunku północnym. Siepacze nie zważając na nic, gnali Jezusa pod górę, ciągnęli za powrozy, bili i popychali. W jednym miejscu zwraca się drożyna wężykowato, przybierając znowu kierunek południowy. Tu upadł Jezus po raz szósty pod ciężarem krzyża, lecz siepacze z większym niż dotychczas okrucieństwem zmusili Go biciem do powstania i pędzili bez wytchnienia aż na górę na miejsce tracenia, gdzie Jezus bez tchu prawie upadł wraz z krzyżem na ziemię po raz siódmy.
Szymon Cyrenejczyk, sam sponiewierany i znużony, czuł w sercu gniew gwałtowny na siepaczy, a litość względem Jezusa. Chciał ten ostatni raz pomóc Jezusowi powstać, ale siepacze, popychając go i łajać, spędzili go na powrót w dół góry, bo już im nie był potrzebny. W krótki czas potem widziałam go w gronie uczniów. — Niepotrzebnych już pachołków i pomocników także odprawiono. Faryzeusze wyjechali na górę zachodnim, stokiem, gdzie były wygodniejsze, wężykowato pnące się ścieżki. Z góry jest widok na budowle miejskie, rozciągające się poza murami. Sam plac egzekucji jest okrągły, mniej więcej tak wielki, że zmieściłby się na cmentarzu naszego kościoła parafialnego. Podobny do ujeżdżalni średniej wielkości, otoczony jest w koło niskim wałem z ziemi, przeciętym pięcioma przejściami. System ten pięciu dróg ma tu w kraju zastosowanie prawie we wszystkich plantacjach, miejscach kąpielowych, chrztu i przy sadzawce Betesda. Widać to szczególnie przy wszystkich prawie takich urządzeniach z dawnych czasów, a i w nowszych, budowanych w duchu praojców. W wielu miastach widzimy po pięć bram. Jak wiele innych rzeczy w ziemi obiecanej, tak i to ma swoje głębokie, prorocze znaczenie; dziś właśnie spełniło się to wyobrażające znaczenie przez otworzenie pięciu dróg zbawienia w pięciu świętych ranach Jezusa. Z tej strony, z której przyprowadzono Jezusa i łotrów, jest stok góry stromy i dziki, z przeciwnej zaś strony zachodniej góra wolno się zniża.
Około stu żołnierzy porozstawiało się częścią na górze, częścią w koło wału, otaczającego plac. Kilku z nich pilnowało łotrów, których dla braku miejsca nie wprowadzono w obręb wału; tak jak szli z rękami, przywiązanymi do drzewców, tak położono ich na plecach jak barany poniżej placu egzekucji, gdzie droga skręca się ku południowi. W koło wału, tudzież na okolicznych wzgórzach, zebrał się licznie motłoch, złożony przeważnie z prostaków, cudzoziemców, parobków, niewolników, pogan i niewiast, a więc samych takich, którzy nie potrzebowali strzec się przed zanieczyszczeniem. Ku zachodowi, na górze Gihon, rozciągał się gwarliwy obóz przybyszów wielkanocnych. Wielu z nich przypatrywało się z daleka, pojedyncze gromadki podchodziły bliżej, parte ciekawością.
Było prawie trzy kwadranse na dwunastą, gdy Jezus, przewleczony na plac, upadł pod ciężarem krzyża, a Szymona odpędzono. Siepacze szarpiąc za powrozy, podnieśli Jezusa. Nędzny, poraniony, zakrwawiony, blady, stał Jezus jak jakie widmo straszliwe. Siepacze tymczasem rozwiązali kawałki krzyża, poskładali je chwilowo na chybił trafił i znowu powalili Jezusa na Ziemię obok krzyża, mówiąc szyderczo: „Dalej, Królu! musimy przymierzyć Ci Twój tron." Jezus sam chętnie położył się na krzyż, i gdyby nie to, że był tak osłabiony, to nawet zbytecznym byłoby szarpanie siepaczy. Wśród szyderstw przypatrujących się Faryzeuszów rozciągnęli Go na krzyżu i odznaczyli w odpowiednich miejscach długość Jego rąk i nóg, potem znowu poderwali Go z ziemi i związanego poprowadzili może 70 kroków w dół północnego stoku Kalwarii, gdzie znajdowała się wykuta w skale jama w rodzaju piwnicy, lub cysterny.
Szłam za Jezusem ten kawałek drogi, siepacze otworzyli drzwi jamy i wtrącili Go w nią niemiłosiernie; tylko nadnaturalnej pomocy trzeba, przypisać, że Jezus nie rozbił Sobie kolan lub nie złamał nogi. Zdaje mi się, że widziałam, jak Aniołowie Go od tego ustrzegli. Kamień twardy ugiął się pod jego kolanami i tak pozostały na zawsze cudowne ślady. Słyszałam z głębi jamy głośny, rozdzierający serce jęk Jezusa, Zamknięto za Nim drzwi i postawiono straż. Spiesznie rozpoczęli siepacze przygotowania do egzekucji, W środku placu był okrągły pagórek, wysoki może na dwie stopy, na który wchodziło się po kilku stopniach. Stanowił on najwyższy punkt góry Kalwarii. W tym pagórku zaczęli grzebać dziury na krzyże, zmierzywszy poprzednio ich grubość u dołu. Krzyże łotrów wstawili zaraz w ziemię po prawej i lewej stronie; właściwie były to dotychczas same pnie, bo ramiona poprzeczne służyły dotąd jako dyby, do których przykrępowane były ręce łotrów. Przybito je dopiero później przed samym ukrzyżowaniem, tuż przy górnym końcu krzyża. Krzyże łotrów były niższe i brzydsze niż krzyż Jezusa; u góry były skośnie pościnane.
Krzyż Jezusa położyli siepacze na ziemi tak, by później można go było wygodnie podnieść i wpuścić do przygotowanej jamy. W główny pień wpuścili z prawej i z lewej strony ramiona poprzeczne i umocowali je z pod spodu klinami, przybili klocek służący do wsparcia nóg, powywiercali dziury na gwoździe i na tablicę z napisem, wreszcie porobili w ramieniu podłużnym spore nacięcia, na koronę cierniową i na grzbiet wiszącego; to ostatnie dlatego, by ciało więcej się wspierało niż wisiało, bo przez to musiał Jezus cierpieć większe męki i nie zachodziła obawa, by ręce się rozdarły. Z tyłu za pagórkiem wbito, dwa pale i złączono je u góry belką poprzeczną. Na ten przyrząd miano nawijać sznury przy podnoszeniu w górę krzyża Jezusa. Jednym słowem, przygotowano z pośpiechem wszystko, by potem, przystąpić od razu do wykonania wyroku.

V. ŚMIERĆ NA KRZYŻU

WEDŁUG BIBLI
A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: "Niewiasto, oto syn Twój". Następnie rzekł do ucznia: "Oto Matka twoja". I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie.
Potem Jezus świadom, że już wszystko się dokonało, aby się wypełniło Pismo, rzekł: "Pragnę". Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę pełną octu i do ust Mu podano. A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: "Wykonało się!" I skłoniwszy głowę oddał ducha. ( J 19,25-30 )
Do dziesiątej godziny rano, tj. do zapadnięcia wyroku, padał chwilami grad. Podczas prowadzenia Jezusa niebo było pogodne i słońce świeciło; teraz około godziny dwunastej ukazała się na niebie przed słońcem czerwonawa, posępna smuga. Jezus, zamknięty w jamie, modlił się bez przestanku, prosił Ojca niebieskiego o dodanie Mu siły do dalszych cierpień i jeszcze raz ofiarował się Bogu za grzechy Swoich wrogów. Po ukończeniu przygotowań przyszło po Niego czterech oprawców. Wywlekli Go z jamy i popędzili Go ostatnią ścieżką męczeńską, bijąc i wyszydzając, w czym im przypatrujący się temu motłoch wtórował. Żołnierze utrzymujący porządek, nadymali się chłodną powagą. Czekający na placu oprawcy porwali Go zaraz, ze złością między siebie.
Święte niewiasty przekupiły jednego człowieka, by zaniósł oprawcom dzbanuszek z winem, którym by się Jezus pokrzepił, lecz łotrzy ci nie dali Mu wina, tylko sami je później wypili. Mieli oni wśród innych przyborów także dwa brązowe naczynia; w jednym był ocet z żółcią, w drugim niby to miało być wino, a właściwie był to kwas octowy, pomieszany z piołunem i mirą. Tego ostatniego właśnie dali się napić związanemu Jezusowi. Przytknęli Mu kubek do ust, Jezus skosztował odrobinkę, ale nie chciał pić.
Wszystkich oprawców było tu razem osiemnastu, a mianowicie sześciu biczowników, czterech, którzy prowadzali Jezusa, dwóch którzy trzymali w drodze na sznurach koniec krzyża i czterech katów krzyżujących. Jedni zajęci byli Jezusem, drudzy łotrami, krzątali się i na przemian popijali. Ich głowy pokryte najeżonym włosem, ich postacie brudne, niechlujne, ohydne, sprawiały wrażenie bydlęcości i podłości ostatniej. Nikczemnicy ci każdemu gotowi byli służyć, Rzymianom i Żydom, byleby im za to zapłacono.
Patrząc na to wszystko, groza przejmowała mię tym większa, że widziałam ukryte innym straszne postacie diabelskie, uosabiające występki i grzechy tych nikczemników; uwijały się one między tymi okrutnikami, zdawało się, że radzą im, pomagają i podają co potrzeba; dalej widziałam mnóstwo ropuch, wężów, smoków z pazurami i jadowitego robactwa. Plugastwo to pchało się ludziom do ust, wgryzało się w piersi, siedziało na plecach. Otrzymałam objaśnienie, że obrzydliwe te gady przedstawiały złe, grzeszne myśli, lub słowa przekleństwa i naigrawania. Nad Jezusem widziałam często podczas krzyżowania Aniołów płaczących, lub świetliste glorie, w których rozpoznawałam małe twarzyczki. Takie postacie Aniołów, uosabiających współczucie i troskę, zjawiały się także nad Najśw. Panną i innymi obecnymi tu przyjaciółmi Jezusa, umacniając ich i pokrzepiając.
Przyprowadzonego Jezusa chwycili oprawcy między siebie i zaczęli niemiłosiernie odzierać z Niego suknie. Zerwali płaszcz, okrywający Go, zdjęli pas, na którym ciągnęli Go na sznurach i Jego własny, i ściągnęli zeń przez głowię wierzchnią suknię białą, wełnianą, z rozpięciem na piersiach, ściągniętym rzemykami. Zdjęli Mu także długą, wąską chustę z szyi, wreszcie wzięli się do brunatnej, nie szytej sukni, którą utkała Jezusowi Najświętsza Matka Jego. Zawadzała im jednak przy tym korona cierniowa, więc zdarli ją Jezusowi z głowy, rozdzierając na nowo rany i ściągnęli Mu suknię przez pokrwawioną, poranioną głowę, klnąc przy tym i szydząc.
I oto stał drżący Syn Człowieczy pokryty krwią, guzami, sińcami, ranami zaschłymi i otwartymi. Miał na Sobie tylko krótki szkaplerz okrywający skąpo piersi i plecy tudzież przepaskę wkoło lędźwi. Szkaplerz z grubej wełny poprzylepiał się do zaschłych ran, a najboleśniej wgryzł się w nową, głęboką ranę, która utworzyła się na barkach wskutek odcisku od niesienia krzyża; dolegała, ona Jezusowi okropnie. — Bez litości zdarli z Niego siepacze szkaplerz. Co za straszny widok! Całe ciało poszarpane strasznie i nabrzmiałe. Plecy i łopatki porozdzierane aż do kości; strzępy wełny z szkaplerza poprzylepiały się do brzegów ran i do zaschłej na piersiach krwi.
Wreszcie zdarli siepacze ostatek okrycia, opaskę z lędźwi; Jezus nasz najsłodszy, niewypowiedzianie udręczony Zbawiciel, skulił się i pochylił, by jako tako ukryć Swą nagość. Z osłabienia chwiał się na nogach i byłby lada chwila upadł, lecz siepacze posadzili Go na przywleczonym kamieniu i włożyli Mu na nowo koronę cierniową na głowę. Następnie podali Mu do picia drugie naczynie z octem i żółcią, a Jezus w milczeniu odwrócił tylko głowę, nie przyjmując napoju. Gdy potem oprawcy chwycili Jezusa, za ręce, by powlec Go na krzyż, dał się słyszeć głośny, gniewny pomruk i jęk żałosny wśród przyjaciół Jezusa. Boleść, nurtująca w nich, wybuchła z całą siłą. Matka Najświętsza skupiła się cała w gorącej modlitwie; miała właśnie zamiar zdjąć Swą zasłonę i podać ją Jezusowi jako okrycie, gdy wtem Bóg jakby cudem wysłuchał Jej modły. Między siepaczów wpadł jakiś człowiek zadyszany, który przybiegł aż od bramy, przeciskając się gwałtownie przez tłum i podał Jezusowi chustę, a Ten przyjął ją z podzięką i owinął się nią.
Ten dobroczyńca Zbawiciela, zesłany przez Boga na, gorące modły Najśw. Panny, miał w swej postaci i gwałtownym zachowaniu się coś nakazującego. Nie rozmawiał z nikim i odszedł tak prędko, jak przyszedł, tylko na odchodnym pogroził siepaczom pięścią i rzekł rozkazująco: „Ażebyście przypadkiem nie odbierali okrycia temu biedakowi!" Człowiekiem tym był Jonadab, pochodzący z okolicy Betlejem, syn brata św. Józefa, któremu tenże po narodzeniu Chrystusa dał w zastaw pozostałego osła. Jonadab nie był zdecydowanym wyznawcą Jezusa i dziś też zdała się trzymał od Niego, tylko nadsłuchiwał wszędzie, co się dzieje z Jezusem.
Już wtenczas, gdy usłyszał, że Jezusa obnażono przy biczowaniu, zabolał nad tym bardzo. Obecnie, gdy zbliżało się ukrzyżowanie, znajdował się właśnie w świątyni i nagle zdjęła go niezwykła trwoga. Podczas, gdy Matka Boża tak gorąco modliła się do Boga, Jonadab, jakby jakąś nieprzepartą siłą pchany, wybiegł z świątyni i pobiegł na górę Kalwarię.
W duszy nurtowała mu myśl o haniebności postępku Chama, który wyszydził ojca swego, oszołomionego winem; nie chciał mu się stać podobnym, więc biegł jak drugi Sem, okryć swego Najświętszego Odkupiciela. Dziwnym zrządzeniem Opatrzności, ci, którzy krzyżowali Jezusa, byli właśnie z pokolenia Chama. Czyn Jonadaba był spełnieniem przeobrażenia i nie pozostał bez nagrody. Jezus, okryty przez Jonadaba, wstąpił, ochoczo na tłocznię nowego wina, mającego być odkupieniem świata.
Przyprowadzony do krzyża, usiadł Jezus na nim; oprawcy pchnęli Go gwałtownie w tył, by się położył, porwali Jego prawą rękę, przymierzyli dłonią do dziury, wywierconej w prawym ramieniu krzyża i przykrępowali rękę sznurami. Wtedy jeden ukląkł na świętej piersi Jezusa, przytrzymując kurczącą się rękę, drugi zaś przyłożył do dłoni długi, gruby gwóźdź, ostro spiłowany na końcu i zaczął gwałtownie bić z góry w główkę gwoździa żelaznym młotkiem. Słodki, czysty, urywany jęk wydarł się z piersi Pana. Krew trysła dokoła, obryzgując ręce katów. Ścięgna dłoni pozrywały się, a trójgraniasty gwóźdź wciągnął je za sobą w wąską, wywierconą dziurę. Liczyłam uderzenia młota, ale w tym strasznym rozstrojeniu zapomniałam, ile ich było. Najśw. Panna jęczała cicho; Magdalena odchodziła prawie od zmysłów z boleści.
Przypominam, że przedtem jeszcze odmierzyli kaci na krzyżu długość rąk i nóg Jezusa i w miejscu, gdzie miały być przybite, powywiercali świdrem dziury, by potem łatwiej poszło przybijanie. Świdry były całe z żelaza, i miały kształt drukowanej litery T. Również młotki wraz z trzonkami były całe z jednego kawałka żelaza, podobne bardzo do drewnianych młotków, jakich używają stolarze przy wbijaniu dłuta. Gwoździe były tak długie że ujęte w pięść, wystawały z jednej i z drugiej strony prawie na cal. Główka była okrągła, w obwodzie wielkości talara pruskiego. Gwoździe były trójkanciaste, u góry tak grube, jak średni wielki palec, u dołu jak mały palec, a na samym końcu ostro spiłowane. Wbity, przechodził gwóźdź całą grubość drzewa i wystawał, nieco z drugiej strony. Po przybiciu prawej ręki zabrali się kaci do ręki lewej, przywiązanej już do ramienia krzyża. Wtem ujrzeli, że ręka prawie o dwa cale nie dosięgała do dziury, na gwoźdź wywierconej. Odwiązali, więc rękę od drzewa, przywiązali sznury do samej ręki i opierając się nogami o krzyż ciągnęli z całej siły, dopóki ręka nie naciągnęła się do pożądanego miejsca. Wtedy dopiero, stąpając Jezusowi po piersiach, ramionach, przykneblowali na powrót silnie rękę do belki i wbili drugi gwóźdź w dłoń lewej ręki. Znowu krew trysła do koła i znowu rozległ się słodki, donośny jęk Jezusa, przygłuszany uderzeniami ciężkiego młota. Obie ręce, naciągnięte tak strasznie, wyszły ze stawów, łopatki wpadły w głąb ciała, na łokciach wystawały zaokrąglenia przerwanych kości. Obie ręce wyprężyły się teraz, prosto, nie nakrywając już sobą skośnych ramion krzyża między ramionami krzyża a rękami Jezusa zostawała wolna przestrzeń;
Najświętsza, Panna odczuwała wraz z Jezusem straszną tę mękę; zbladła jak trup, cichy jęk wydzierał się z Jej ust. Faryzeusze, widząc to, zaczęli szydzić z niej i rzucać obelgi w Jej stronę, więc odprowadzono Ja nieco od wału ku drugiej gromadce świętych niewiast. Magdalena jak szalona, z boleści drapała sobie paznokciami twarz; toteż policzki miała zakrwawione, a oczy Jej krwią zaszły.
Na krzyżu, mniej więcej w trzeciej części wysokości od dołu przybity był ogromnym gwoździem, wystający klocek, do którego miano przybić nogi Jezusa, aby Zbawiciel w ten sposób więcej stał niż wisiał. Inaczej, bowiem rozdarłyby się ręce, a i nóg nie można byłoby przybić bez pokruszenia kości. W tym klocku wywiercona była dziura, a w samym pniu krzyża wydrążone było miejsce na pięty; w ogóle kilka było takich wydrążeń wzdłuż krzyża, by ukrzyżowany dłużej mógł wisieć; starano się przez to zmniejszyć ciążenie ku odłowi, by nie rozdarły się ręce i ciało nie spadło na ziemię.
Przez takie gwałtowne naciągnięcie rąk w obie strony skurczyło się całe ciało Najświętszego Odkupiciela, nogi podźwignęły się w górę. Chwycili je kaci, nałożyli na nie pętlicę i pociągnęli ku dołowi, ale że znaki z rozmyślnym okrucieństwem porobione było za daleko, więc jeszcze spory kawałek nie dostawały nogi do klocka, przybitego u dołu. Nowe klątwy posypały się z ust katów. Kilku radziło, wywiercić inne dziury na bocznych ramionach, bo podsuwać klocek byłoby za wiele roboty; lecz inni rzekli z piekielnym szyderstwem: „Nie chce się sam wyciągnąć to Mu pomożemy." Podwiązali Jezusowi piersi i ramiona, by ręce nie przedarły się na gwoździach, poczym przywiązali powróz do prawej nogi i bez względu na to, że sprawiają Jezusowi straszną męczarnię, cała mocą dociągnęli ją na dół do klocka i przykrępowali tymczasem mocno sznurami. Ciało naciągnęło się tak straszliwie, że słychać było chrzęst kości w klatce piersiowej; zdawało się, że żebra pękają i że się rozsuwają, tułów obwisł cały ku dołowi. Nie można sobie nawet wyobrazić, co za straszna to męka była. W tym bólu nieznośnym jęknął Jezus głośno: „O Boże! O Boże!"
W ten sam sposób naciągnęli i lewą nogę, założyli ją na prawą i znowu przy krępowali mocno powrozami. Ale źle im było wbijać gwóźdź od razu przez obie nogi, bo lewa nie miała pewnego oparcia, więc najpierw przedziurawili lewą nogę na przegubie sztyftem o płaskiej główce, cieńszym, niż gwoździe na ręce; wyglądał on jak świderek z szydełkiem. Potem dopiero wzięli okropny, olbrzymi gwóźdź i z mocą wielką wbili go poprzez ranę lewej nogi i przez prawą nogę w otwór wywiercony w klocku, a przezeń aż w pień krzyża. Gwóźdź rozdzierał po drodze ścięgna i żyły, łamał kości w nogach. Stojąc z boku, widziałam, jak gwóźdź przeszedł na wylot obie nogi.
Przybicie nóg było dla Jezusa największa męką, właśnie z powodu strasznego naprężenia ciała. Naliczyłam 86 uderzeń młotem, przerywanych słodkim, czystym, a donośnym jękiem cierpiącego Odkupiciela.
Najświętsza Panna zbliżyła się znowu do placu tracenia, by zobaczyć co się dzieje. Widząc, jak kaci szarpią Jezusem, by przybić Mu nogi, słysząc chrzęst łamanych kości i jęk bolesny Syna Swego, bliską prawie była skonania, tak odczuwała głęboko Jego niezmierne cierpienia; Faryzeusze, ujrzawszy ją, zbliżyli się znowu z szyderstwem na ustach, wiec św. niewiasty, otoczywszy ją swymi ramionami, odprowadziły znowu nieco w tył. Podczas przybijania Jezusa i później przy podnoszeniu krzyża dawały się czasami słyszeć okrzyki litości i współczucia, szczególnie wśród niewiast: „O, że też ziemia nie pochłonie tych łotrów! Zasługują, by ogień spadł z nieba i pożarł ich!" Jedyną odpowiedzią na te oznaki współczucia i miłości były docinki i szyderstwa ze strony katów.
Wśród jęków bolesnych modlił się Jezus ustawicznie i powtarzał pojedyncze ustępy z psalmów i proroków, które przepowiedziane w Starym Zakonie, spełniały się obecnie na Nim. Tak czynił Jezus przez całą Swą gorzką drogę krzyżową i na krzyżu aż do śmierci; modlił się i powtarzał proroctwa, spełniające się na Nim. Słyszałam, je i nawet wspólnie odmawiałam z Jezusem; później, czasem gdy odmawiałam psalmy, przypominał mi się nieraz ten, lub ów ustęp; ale teraz tak jestem przygnębiona tą straszną męką mego Boskiego Oblubieńca, że nie potrafię zebrać ich razem i powtórzyć. Widziałam, jak podczas tych strasznych. mąk pojawiali się nad Jezusem płaczący aniołowie.
Zaraz z początku krzyżowania kazał był dowódca rzymskiej straży przybić ćwiekiem na nagłówku krzyża napis, ułożony przez Piłata. Źli byli o to Faryzeusze, zwłaszcza że Rzymianie podrwiwali z tego tytułu: „Król żydowski" Kazali więc zaraz wziąć miarę na nowy napis i kilku z nich pojechało spiesznie do miasta, by jeszcze raz prosić Piłata o zmianę tego napisu.
Tymczasem inni oprawcy zajęci byli grzebaniem jamy, w którą miano wstawić krzyż i szło im to opornie, gdyż skała była twarda, i trudno było jamę rozszerzyć. Kilku oprawców uraczyło się winem korzennym, które święte niewiasty ofiarowały dla Jezusa. Lecz smutne były dla nich następstwa. Oszołomieni całkiem, wewnątrz uczuli nieznośne pieczenie i rżnięcie, przyprawiające ich prawie o szaleństwo. Zaczęli lżyć Jezusa, że to On zaczarował ich i wściekali się w bezsilnej złości, że tak jest cierpliwym. Co chwila zbiegali z góry, kupowali mleko od stojących tam z dojnymi oślicami wieśniaczek i pili je na uśmierzenie ognia wewnętrznego; ale nic nie pomagało.
Według stanu słońca było kwadrans na pierwszą, gdy krzyżowano Jezusa. Równocześnie z podniesieniem krzyża dał się słyszeć ze świątyni głos bębna na znak, że zabito baranka wielkanocnego.
Po przybiciu Pana naszego i Zbawiciela przesunęli kaci górną część krzyża, na powrozach przywiązanych do kółek z tyłu, na miejsce nieco podwyższone, przerzucili powrozy na drugą stronę środkowego pagórka, założyli na stojący tam kozioł i tak zaczęli ciągnąć krzyż do góry. Inni tymczasem kierowali hakami pień krzyża, by koniec jego wszedł prosto do wykopanej jamy. Wznosili krzyż ostrożnie tak długo, aż przybrał prawie pionowe położenie i wreszcie całym ciężarem wsunął się w jamę z taką siłą, że zadrgał od góry do dołu.
Jęk bolesny wydarł się z piersi Jezusa. Ciało rozpięte ciążyło ku dołowi, rany porozciągały się, krew zaczęła spływać obficiej, kości wywichnięte ze stawów uderzały z chrzęstem o siebie. Kaci potrząsali jeszcze krzyżem, by ustawić go mocno, poczym, by podeprzeć pień, wbili wkoło jamy pięć klinów, jeden z przodu, jeden z prawej, jeden z lewej strony i dwa z tyłu, gdzie krzyż był nieco okrągławy.
Groza dziwna, a zarazem wzruszenie przejmowało na widok tego krzyża, wznoszącego się chwiejnie a majestatycznie wśród wrzasku szyderczego katów, Faryzeuszów i motłochu stojącego dalej, który teraz dopiero mógł ujrzeć Jezusa. Wśród wrzawy można było rozróżnić także głosy bogobojne, żałosne. Najczystsze głosy ziemi, głos najsmutniejszej Matki Jezusa, św. niewiast, najmilszego Apostoła i wszystkich ludzi czystego serca witały wzruszającym, żałosnym okrzykiem odwieczne Słowo wcielone, wywyższone na krzyżu. Ręce kochających Go wyciągały się z świętą trwogą ku Niemu, jak gdyby chciały spieszyć Mu z pomocą.
A Najświętszy z Świętych, Oblubieniec dusz wszystkich żywcem na krzyż przybity, wznosił się w górę, trzymany przez zatwardziałych, szalejących grzeszników. Gdy krzyż z łoskotem rozgłośnym został wsunięty w jamę i stanął prosto, nastała chwilowa cisza głęboka. Wszystkich zdawało się ogarniać nowe jakieś nieznane uczucie. Piekło całe ze strachem odczuło to uderzenie osuwającego się krzyża i jeszcze raz rzuciło się na Jezusa przez swe narzędzia, tj. katów, przekleństwami i naigrywaniem; za to biednej dusze w otchłani ogarnęło trwożne a radosne oczekiwanie; nadsłuchiwały tego odgłosu z tęskną nadzieją, był on dla nich pukaniem zbliżającego się zwycięzcy do bram odkupienia. Po raz pierwszy stanął święty krzyż w środku ziemi, jak drugie drzewo życia w raju, aż czterech rozdartych ran Jezusa spływały na ziemię cztery święte strugi, by zmyć rzuconą na nią klątwę i użyźnić ją Jezusowi, nowemu Adamowi, jako nowy raj.
W ciszy ogólnej, jaka zaległa po ustawieniu krzyża, dał się nagle słyszeć od świątyni głos trąb i puzonów. Głosząc z uroczystością i niejako z przeczuciem, że rozpoczęło się zabijanie baranka wielkanocnego, przerywały ten dźwięk okrzyki zmieszane, szydercze i bolesne, wznoszone tu wobec prawdziwego na rzeź oddanego Baranka Bożego. Niejedno zatwardziałe serce skruszyło się, wspomniawszy teraz słowa Jana Chrzciciela: "Oto Baranek Boży wziął na się grzechy świata."
Podstawa, na której stał krzyż, wysoką była nieco nad dwie stopy, a wiodła tam skośna ścieżynka. Gdy podnóże krzyża stało nad jamą, były nogi Jezusa na wysokość dorosłego człowieka od ziemi; teraz, po wpuszczeniu krzyża do jamy, mogli wyznawcy Jego wygodnie obejmować i całować święte Jego nogi. Wisząc na krzyżu, zwrócony był Jezus twarzą ku północnemu zachodowi.
Podczas krzyżowania Jezusa leżeli wciąż łotrzy na drodze wiodącej wschodnim stokiem Kalwarii, przywiązani za kark do poprzecznych drzewców; osobna straż pilnowała ich. Młodszy z nich nie był taki zły; starszy za to, tak zwany lewy łotr, wielkim był zbrodniarzem, on to przyprowadził swego towarzysza do złego i we wszystkim mu przodował. Zwie się ich zwykle Dyzmas i Gezmas; zapomniałam właściwych ich imion, więc też zwać będę dobrego Dyzmas, a złego Gezmas. Obu pojmano swego czasu jako podejrzanych o zamordowanie pewnej żydówki, podróżującej z dziećmi z Jerozolimy do Joppe. Przychwycono ich na zamku w tej okolicy zajmowanym czasem przez Piłata podczas ćwiczeń wojskowych, gdzie zatrzymali się w przejeździe jako wędrowni bogaci kupcy. Po długiem śledztwie wykazano im wreszcie ich winę i skażano na śmierć. Bliższe szczegóły wyszły mi z pamięci. Obaj należeli do owej bandy zbójeckiej, która jeszcze przed 30 laty grasowała na granicy egipskiej, a u której znalazła gościnność i nocleg Najśw. Rodzina, uciekając z Dzieciątkiem Jezus do Egiptu. Dyzmas, wtenczas mały jeszcze, był trędowaty; matka jego za poradą Maryi obmyła go w wodzie, w której kąpał się Jezus, i w jednej chwili zeszedł zeń trąd. Przeobrażające to oczyszczenie było nagrodą za miłosierne przyjęcie Najśw. Rodziny i opiekę, jaką otoczyła św. Rodzinę matka Dyzmy przeciw innym członkom bandy; teraz przed obrażenie to spełniało się przy ukrzyżowaniu, bo Jezus miał oczyścić duszę Dyzmasa Swą krwią, Dyzmas nie był tak zły, raczej zaniedbany. Nie znał Jezusa, ale wzruszyła go cierpliwość niebiańska, z jaką Zbawiciel znosił męczarnie. Teraz, leżąc tu w oczekiwaniu śmierci, głównie o Jezusie rozmawiał z Gezmą. "Strasznie nieludzko - mówił -obchodzą się ci ludzie z Galilejczykiem; widać, że wprowadzaniem Swego nowego prawa więcej zawinił, niż my swymi czynami. Ale bądź ca bądź cierpliwość u Niego niezwykła i widać, że ma moc nad wszystkimi ludźmi." - "Jaką tam może mieć moc? - odrzekł pogardliwie Gezmas. - Jeśliby rzeczywiście tak był potężny, jak mówią, to mógłby przecież pomóc nam wszystkim." - Rozmowę przerwali im oprawcy, którzy przybiegli, gdy krzyż już podnoszono, wołając: "Teraz na was kolej!" Odwiązali im ramiona ich krzyżów, przy krępowane dotychczas do rąk i pognali ich spiesznie na plac egzekucji; już bowiem niebo zaczęło posępnieć i niepokój jakiś objawiał się w całej naturze, jak gdyby zbliżała się nawałnica.
Przyprowadziwszy łotrów pod krzyże, dano im się napić octu z mirrą i ściągnięto z nich kaftany. Kaci wyleźli po drabinach na krzyże, wbili poprzeczne ramiona w porobione na samej górze nacięcia i poprzybijali je gwoździami. Na dwóch drabinach, przestawionych z obu boków każdego krzyża, stanęło po dwóch katów; łotrów podwiązano sznurami pod ręce, przerzucono sznury przez ramiona krzyża i zaczęto ich ciągnąć w górę, nie szczędząc im razów, oni zaś wspierając się nogami na kołkach, powbijanych w pień krzyża, drapali się do góry.
Postronki z kręconego łyka były już w pogotowiu, przytwierdzone w kilku, miejscach do krzyża. Wykręcono im silnie ręce w tył poza ramiona krzyża; wtedy kaci w dwóch miejscach, w przegubie ręki i w łokciu założyli postronki, a zapchawszy w pętlice kawałki kija, zaczęli obracać tak silnie, że aż krew trysła z przetartego ciała i kości zaczęły trzeszczeć. W ten sam sposób przykrępowali im nogi w kostce i nad kolanami, łotrzy ryczeli strasznie z bólu podczas tej czynności. Dyzmas, przedtem jeszcze, wyłażąc na krzyż, rzekł do katów: "Gdybyście byli nas tak męczyli, jak tego biednego Galilejczyka, to już by nie potrzeba było ciągnąć nas teraz na krzyż."
Na miejscu, gdzie dotychczas leżeli łotrzy, poskładali tymczasem kaci suknie Jezusa, by wylosować je między siebie. Fałdzisty płaszcz węższy był u góry, niż u dołu, a na piersiach wszyta była materia podwójnie, tworząc niejako kieszenie; kaci podarli go w pasy podłużne i podzielili między siebie. Tak samo zrobili z długą, białą suknią z otworem na piersiach, spiętym rzemykami. Dalej podzielili między siebie szal, pas, szkaplerz i opaskę, przesiąknięte obficie Krwią Pana.
Dopiero nad brązową suknią, tkaną z jednego kawałka, wszczęła się między nimi sprzeczka. Podarta na pasy nie przydałaby się im na nic, postanowili więc ostatecznie losem rozstrzygnąć, do kogo ma należeć. Użyli do tego deszczułki, zapisanej liczbami i znaczonych kamyków kształtu grochu ogrodowego; kamyczkami rzucało się na deseczkę, ale od czego zależało rozstrzygnięcie, nie wiem. Wtem nadbiegł posłaniec od ludzi, zamówionych umyślnie przez Nikodema i Józefa z Arymatei, i zawołał: "Są tam kupcy na dole, którzy chętnie nabędą suknie Jezusa." Pozbierali więc oprawcy wszystkie suknie, zbiegli na dół i sprzedali je. Tak pozostały te święte relikwie w rękach chrześcijan. Wstrząsające uderzenie, spowodowane spuszczeniem krzyża w jamę, było przyczyną nowego obfitego upływu krwi z podziurawionej cierniami głowy Jezusa, jak również z najświętszych rąk i nóg przebitych. Utwierdziwszy mocno krzyż, wleźli oprawcy po drabinach i zdjęli powrozy, którymi przykrępowano najświętsze Ciało, by przy stawianiu krzyża nie rozdarło się na gwoździach i nie spadło na ziemię. Obieg krwi, upośledzony i zmieniony leżeniem i skrępowaniem, zaczął teraz odbywać się tym żywiej, co przyczyniło prawie w dwójnasób męczarni Jezusowi. Około siedmiu minut wisiał tak Jezus w milczeniu, jakby martwy, pogrążony w bezdenności mąk nieskończonych. W koło zapanowała także chwilowa cisza.
Pod ciężarem korony cierniowej opadła najświętsza głowa na piersi; krew, sącząca się z mnóstwa ran, napływała do jam ocznych, oblewała włosy, brodę i spragnione otwarte usta. Szeroka korona cierniowa przeszkadzała Jezusowi podnieść twarz najświętszą, bez narażenia się na nowy, straszny ból. Pierś wydęta była gwałtownie i naprężona, pachy nasiąknięte strasznie, zapadłe, łokcie i piszczele u rąk jak powyrywane ze stawów. Pod wzdętą piersią widać było głęboką jamę; to brzuch tak zapadł się i naciągnął, niknąc prawie. Jak ręce, tak samo nogi i uda naciągnięte były straszliwie, że kości prawie się rozchodziły. Mięśnie i poraniona skóra tak boleśnie były naciągnięte, że można było wszystkie kości policzyć.
Krew sączyła z pod potężnego gwoździa, przykuwającego najświętsze nogi, i spływała po krzyżu na ziemię. Całe ciało pokryte było ranami, czerwonymi pręgami, guzami siniakami, plamami brunatnymi, żółtymi i sinymi, miejscami skóra była zdarta i przeświecało żywe, krwawe ciało. Zaschłe rany otwarły się na nowo wskutek gwałtownego naprężenia i krwawiły obficie. Krew, z początku żywej rubinowej barwy, stawała się powoli coraz bledszą i wodnistszą, ciało bielało coraz bardziej, stawało się podobne do mięsa, z którego krew wyszła. Mimo jednak tak ohydnego sponiewierania, nie wypowiedzianie szlachetnym i wzruszającym był widok tego Najśw. Ciała naszego Pana na krzyżu; co więcej, Syn Boży, odwieczna Miłość, ofiarująca się w czasie, był pięknym, czystym i świętym, nawet w tym pogruchotanym ciele Baranka wielkanocnego, obciążonego grzechami wszystkich ludzi. Ale, jaka zmiana w wejrzeniu Jezusa teraz a dawniej! Podobnie jak Matka Boża, miał Jezus z natury cerę delikatną, żółtawą, ze złocistym odcieniem, przez którą przebijały się rumieńce. Skutkiem natężających podróży w ostatnich latach, pociemniała trochę skóra pod oczami i na chrząstkach nosowych. Pierś miał Jezus szeroką, wypukłą, nie zarosłą, podczas gdy np. pierś Jana Chrzciciela porosła była gęstym, żółtawym włosem, jakby runem. Barki miał Jezus szerokie, silne mięśnie na ramionach, takież silnie zarysowane mięśnie na udach, kolana silne, zahartowane, jak u człowieka, który wiele podróżował i często się modlił na klęczkach. Nogi miał długie, łydki muskularne od ciągłego podróżowania i spinania się na góry, stopy nader kształtne, żylaste, skóra na podeszwach była mocno stwardniała od ciągłego chodzenia boso po niezbyt dogodnych drogach. Ręce były piękne o długich, kształtnych palcach, nie wypieszczone, ale też i nie spracowane ciężką, ręczną pracą. Szyja niezbyt krótka, silna, muskularna, głowa proporcjonalna, nie za wielka. Czoło było swobodne, wysokie, oblicze o pięknym, delikatnym owalu. Włosy nie zanadto gęste, barwy czerwonawo brunatnej, gładko ułożone, opadały na grzbiet. Broda średniej długości, przystrzyżona kończasto, w środku była rozdzielona.
A teraz? Jaka odmiana! Włosy przeważnie powydzierane, a resztki pozlepiane krwią. Na całym ciele rana na ranie. Piersi wydęte, jakby połamane, pod piersiami tułów wpadły głęboko. Przez rozdartą skórę wyzierają niekiedy żebra, a nad wystającymi kośćmi miednicowymi ciało wyciągnięte tak, że cieńsze jest prawie od krzyża.
Krzyż sam był z tyłu nieco okrągławy, z przodu płaski; ramię podłużne było prawie tak szerokie, jak grube, w odpowiednich miejscach były wydrążenia. Pojedyncze części krzyża były z różnorakiego drzewa, częścią żółtawego. Pień sam był ciemniejszy od długiego leżenia w wodzie.
Krzyże łotrów były więcej ordynarne; stały na krajach pagórka po prawej i lewej stronie, niżej niż krzyż Jezusa, w takim oddaleniu od niego, że środkiem można było przejechać na koniu; zwrócone były nieco ku sobie. Z łotrów jeden modlił się, drugi szydził z Jezusa. Strasznie było patrzeć na nich, szczególnie na Gezmasa, oszołomionego napojem i jeszcze teraz objawiającego swą złość. Wisieli powykręcani, członki ich były nabrzmiałe, pokrajane sznurami, kości połamane. Oblicza ich były sino brunatne. Wargi sczerniałe od napoju i napływającej krwi, oczy zaczerwienione, wysadzone na wierzch, obrzękłe. Ryczeli z bólu, spowodowanego niemiłosiernym skrępowaniem.
Gezmas z rozpaczy klął i bluźnił. Gwoździe, którymi przybite były ramiona poprzeczne, zawadzały im z tyłu i nie pozwalały podnieść głowy; drgali i wili się z boleści. Mimo, że nogi były tak silnie przykrępowane, jednak jeden z nich zdołał wykręcić jedną nogę o tyle z więzów, że kolano wystawało naprzód.
Ukrzyżowawszy łotrów i rozdzieliwszy suknie Pana, pozbierali oprawcy narzędzia, a obrzuciwszy Jezusa gradem obelg, odeszli. Toż samo Faryzeusze, podjechawszy w koło naprzeciw Jezusa, szydzili zeń chwilę i lżyli Go, poczym odjechali do domu. Tymczasem nadeszło 50 rzymskich żołnierzy, by zmienić sotnię, dotychczas trzymającą straż koło krzyża; zmienieni żołnierze zaczęli zbierać się do odejścia. Dowódca nowego oddziału, z pochodzenia Arab, zwał się Abenadar, a później otrzymał na chrzcie imię Ktesifon; dziesiętnik zwał się Kassius, a na chrzcie otrzymał imię Longinus; był on przybocznym gońcem Piłata.
Wreszcie przyjechało na nowo, na miejsce tych, co odjechali, dwunastu Faryzeuszów, dwunastu Saduceuszów, tyluż uczonych zakonnych i kilku starszych, między nimi i ci, którzy pojechali byli prosić jeszcze raz Piłata o zmienienie napisu na krzyż. Piłat nie dopuścił ich nawet przed siebie, więc z tym większym rozgoryczeniem wrócili na Kalwarię. Objechali w koło plac, odpędziwszy po drodze Najśw. Pannę, którą przezywali rozpasaną niewiastą; Jan odprowadził Ją do świętych niewiast, stojących z tyłu, tu przyjęły Ją w swe objęcia Magdalena i Marta.
Żydzi tymczasem, podjechawszy naprzeciw Jezusa, natrząsali się z Niego pogardliwie, wołając: "Hańba ci, kłamco! Także to burzysz świątynię i odbudowujesz ją w trzech dniach?" "Innym chciał zawsze pomagać, a teraz Sobie nie może pomóc! - Jeśliś Ty Syn Boży, to zstąp z krzyża!" - "Jeśli jest Królem izraelskim, niech zstąpi z krzyża, a uwierzymy Mu." -"Zaufał Bogu; niech Bóg Mu teraz dopomoże." Żołnierze także natrząsali się z Niego, mówiąc: "Jeśli jesteś Królem żydowskim, to pomóż Sobie!"
Odkupiciel wisiał, milcząc, pogrążony w ogromie strasznych cierpień, a wtem zawołał szyderczo zły łotr: "Jego diabeł odstąpił Go już." Jeden z żołnierzy zatknął gąbkę, umaczaną w occie, na żerdź i przyłożył ją do ust Jezusowi. Zdawało mi się, że trochę zwilżył Jezus octem usta. A otaczający naigrywali się wciąż; znowu zawołał jeden z żołnierzy: "Pomóż sobie sam, jeśli jesteś Królem żydowskim!" Wtem Jezus podniósł nieco głowę do góry i rzekł: "Ojcze! Odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią;" poczym modlił się dalej po cichu. Szyderstwa nie ustawały, a Gezmas znowu zawołał na Jezusa: "Jeśli jesteś Chrystusem, pomóż Sobie i nam!"
Dyzmas natomiast głęboko był wzruszony, słysząc, że Jezus modlił się za Swoich nieprzyjaciół i prześladowców. Właśnie wtenczas Maryja, słysząc głos Syna swego, nie dała się dłużej powstrzymać i śmiało przybliżyła się do krzyża. Za nią postępowali Jan, Salome i Maria Kleofy; dowódca nie bronił im przystępu. Dyzmas, oświecony na duchu modlitwą Jezusa, ujrzawszy Najśw. Pannę, poznał naraz, że ta niewiasta i Jej Syn, wiszący na krzyżu, byli niegdyś jego dobroczyńcami, że za ich przyczyną jako dziecko odzyskał zdrowie. Coś go natchnęło, a skupiwszy swe siły, zawołał głośno, donośnie: "Jak to, czy to możliwe? Wy bluźnicie Mu, a On modli się za was. Milczał i cierpiał wciąż i modli się za was, a wy Mu bluźnicie! Opamiętajcie się! To - Prorok! To - nasz Król! To - Syn Boży!" Niespodziewane to skarcenie z ust nędznego, ukrzyżowanego zbrodniarza, wywołało zamieszanie i oburzenie wśród zebranego tłumu. Zaczęto szukać kamieni, by go ukamienować na krzyżu. Lecz Abenadar powstał przeciw temu, kazał rozpędzić zacietrzewionych i przywrócił wnet porządek.
I Najśw. Panna uczuła wielkie wzruszenie pod wpływem modlitwy Jezusa. Dyzmas zaś tak już był skruszony, że gdy Gezmas rzekł znowu do Jezusa, by pomógł Sobie i im, jeśli jest Chrystusem, zgromił go za to surowo, mówiąc: "I ty nie boisz się kary Bożej, choć już wisisz na krzyżu jako i On. My obaj słusznie cierpimy tę mękę, jako zapłatę za nasze czyny; ale Ten oto nic złego nie uczynił. Ot zastanów się nad tą chwilą, wejrzyj w swą duszę i popraw się!" Skruszony już zupełnie, wyznał Dyzmas Jezusowi swą winę i rzekł wreszcie z pokorą: "Panie, jeśli mnie potępisz, słuszny to będzie wyrok; ale jeśli można, zmiłuj się Panie nade mną!"- Doznasz miłosierdzia Mojego" - odrzekł mu Jezus. Zaraz też otrzymał Dyzmas łaskę prawdziwej głębokiej skruchy i tak pozostawał przez kwadrans w kornym rozpamiętywaniu swoich grzechów Opowiedziane tu sceny miały miejsce między dwunastą a pół do pierwszej według słońca, w kilka minut po podniesieniu i ustawieniu krzyża. Wnet potem zaszła wielka zmiana w sercach większej części widzów. Właśnie bowiem, gdy skruszony Dyzmas mówił powyższe słowa, zaszło w naturze dziwne niezwykłe zjawisko, napełniając trwogą serca ludzkie.
Wspomniałam już, że do ogłoszenia wyroku, tj. do dziewiątej godziny, padał od czasu do czasu grad. Następnie aż do dwunastej była pogoda i słońce świeciło, dopiero po dwunastej pokryło się słońce mglistym, czerwonawym obłokiem. Wtem o pół do pierwszej według słońca, zaś około szóstej godziny według rachuby żydowskiej, która różni się od naszej słonecznej, nastąpiło dziwne, niezwykłe zaćmienie słońca. Zdało mi się, jakoby pokrzyżowały się drogi gwiazd i planet.
Po drugiej stronie firmamentu ujrzałam księżyc; biegł szybko po stropie niebieskim, jak ognisty meteor i wypłynął z poza Góry oliwnej pełny i blady, szybko posuwając się z ukosa od wschodu ku zamglonemu słońcu. Przed słońcem od strony wschodniej rozciągnęła się jakoby ciemna ławica, która wnet olbrzymiała jak góra i zakryła sobą całe słońce. Środek tego obłoku był płowy, krawędzie jaśniały czerwonawym blaskiem, otaczając go jak krwawy pierścień. Ciemność zaległa strop nieba, a na tym ciemnym tle zabłysły gwiazdy krwawym blaskiem. Strach wielki padł na ludzi i zwierzęta. Bydło z rykiem uciekało z pola, ptactwo chroniło się do kryjówek.
Stada ptasząt osiadały na wzgórzach w koło Kalwarii, dając się prawie rękoma chwytać. Umilkli szydercy, naigrywający się z Jezusa, Faryzeusze starali się wprawdzie wytłumaczyć zjawisko w sposób naturalny, ale nie bardzo im się to udawało; i ich poczęła ogarniać trwoga i mimo woli spojrzenia wszystkie kierowały się w górę. W trwodze niejeden bił się w piersi i łamał ręce, wołając: "Krew Jego niech spadnie na Jego morderców!" Inni znów, bliżej i dalej stojący, padali na kolana i kornie prosili Jezusa o przebaczenie. A On, cierpiący sam nieskończenie, zwracał miłosiernie wzrok Swój ku nim.
Ciemności coraz się powiększały. Wszyscy, zaniepokojeni zjawiskiem, w górę tylko spoglądali, zapominając o krzyżu, przy którym stała tylko Matka Jezusa i najbliżsi przyjaciele. Wtem Dyzmas, skruchą prawdziwą przejęty, rzekł z pokorą i nadzieją w sercu: "Pozwól mi dostać się na miejsce, gdzie będziesz mnie mógł wybawić! Wspomnij na mnie, gdy wejdziesz do królestwa Twego!" A Jezus odrzekł! "Zaprawdę, powiadam ci, dziś będziesz ze Mną w Raju!"
Matka Boża, Magdalena, Maria Kleofy, Maria Magdalena i Jan stali w koło krzyża między krzyżem Jezusa a krzyżami łotrów. Najśw. Panna, poddając się przede wszystkim miłości macierzyńskiej, całym sercem modliła się gorąco, by Jezus dał jej umrzeć wraz z Sobą, Wtem Jezus spojrzał na Swą ukochaną Matkę miłosiernie, i z powagą; wielką, wskazując jej oczami Jana, rzekł: "Niewiasto, oto syn twój! Prawdziwej on będzie Twoim synem, niż gdybyś go była porodziła."
Pochwalił przy tym Jezus Jana, że zawsze wierzył szczerze, nie podejrzewał nic i nigdy się nie gorszył, tylko raz wtedy, gdy matka jego chciała go mieć podwyższonym. Następnie rzekł znowu do Jana: "Patrz! Oto matka twoja!" I zaraz, pod krzyżem konającego Odkupiciela uścisnął Jan ze czcią, jak syn pobożny, Matkę Jezusa, która stała się obecnie także jego matką. Maryja z powagą wielką i nową boleścią przyjęła to uroczyste rozporządzenie konającego Syna. Ze wzruszenia osłabła tak dalece, że św. niewiasty wzięły Ją w swe objęcia i posadziły na chwilę, naprzeciw krzyża na wale otaczającym plac, a następnie odprowadziły Ja z placu do innych niewiast, stojących dalej.
Nie wiem, czy Jezus słowa te wypowiedział ustami, czy tylko w duchu, ale czułam to wyraźnie, że Jezus przed śmiercią oddawał Swą Najśw. Matkę Janowi za matkę, a jego Jej za syna. Nieraz w takich rozpamiętywaniach i widzeniach wiele człowiek odczuwa, co nie jest napisane, i tylko małą cząstkę z tego można słowami zwykłymi opowiedzieć. Co w widzeniu jest jasnym i zdaje się samo przez się zrozumiałym, tego nie można potem należycie i jasno oddać słowami. Tak np. nie dziwiłam się wcale, że Jezus, przemawiając do Najśw. Panny, nie nazwał Ją "matką", lecz "niewiastą", gdyż czułam zarazem tę Jej godność wysoką jako niewiasty, która miała zetrzeć głowę węża, a co właśnie spełniało się w tej godzinie przez śmierć zbawczą Syna człowieczego, jej Syna. Nie dziwiłam się, że tej, którą anioł pozdrowił jako pełną łaski, oddaje Jezus Jana za syna, bo wiedziałam, że właśnie jego imię jest imieniem łaski. Imię każdej widzianej osoby odpowiadało wewnętrznej jej istocie i wartości; i Jan był też rzeczywiście dziecięciem Bożym, a Chrystus mieszkał w nim.
Czułam, że powyższymi słowy dał Jezus Maryję za matkę wszystkim ludziom, którzy przyjmując Go jak Jan w swe serce, wierząc w Jego imię, stają się dziećmi Bożymi, którzy poczynają się nie z krwi, ani z żądzy cielesnej, ani z woli męża, ale z Boga. Poznawałam, że ta Najświętsza, najpokorniejsza, najposłuszniejsza, która, mówiąc do anioła: "Oto ja służebnica Pana mojego, niech mi się stanie według słowu twego!" stała się matką wiecznego Słowa wcielonego, - teraz słysząc z ust swego Syna konającego, że ma być matką po duchu drugiemu synowi, rzekła znowu w sercu swoim z kornym poddaniem się: "Oto ja służebnica Pana mojego, niech mi się stanie według słowa Twego!" Aktem tym uznała za swe dzieci wszystkie syny Boże, wszystkich braci Jezusa. Wszystko to wydaje się w widzeniu zupełnie pojedynczym, koniecznym, bo odczuwa się to łaską Bożą, ale przy opowiadaniu widzi się dopiero, jak trudno oddać wszystko słowami.
W Jerozolimie panowała ogólna trwoga i osłupienie. Ciemność gęsta, mglista, zalegała ulice miasta. Ludzie kryli się w zakątkach ulic, zakrywali głowy i bili się ze skruchą w piersi. Zwierzęta domowe ryczały trwożnie i kryły się wedle możności; ptactwo latało na oślep, lub opadało na ziemię. Piłat, zaniepokojony, wybrał się do Heroda; z tego samego tarasu, z którego rano przyglądał się Herod naigrywaniu się żołdaków z Jezusa, spoglądali teraz obaj w niebo z niepokojem w sercu. Przekonani byli obaj, że nie jest to naturalne zjawisko, i że ma ono związek jakiś z haniebnym umęczeniem Jezusa.
Zabrawszy ze sobą Heroda, wracał Piłat przez forum do swego pałacu. Chociaż otoczeni strażą, szli szybko w wielkiej trwodze; przechodząc, bał się Piłat nawet spojrzeć na trybunę Gabbata, z której wygłosił wyrok na Jezusa. Na forum pusto było, bo ludzie pouciekali do domów; nieliczni tylko przechodnie biegli z pośpiechem, wywodząc żale. Na publicznych placach zbierały się gromadki mieszkańców niepewnych, wystraszonych. Przybywszy do pałacu, kazał Piłat zwołać starszych żydowskich i zapytał ich: "Co znaczą te ciemności? Znak to jakiś groźby Bożej. Zapewne Bóg wasz gniewa się, że z taka natarczywością żądaliście śmierci Galilejczyka, który, jak się zdaje, jest rzeczywiście waszym prorokiem i królem. Dobrze, że ja umyłem od tego ręce." Tak starał się Piłat uspokoić swe własne sumienie. Żydzi jednak, w zatwardziałości swej i zaślepieniu, starali się wytłumaczyć mu, że to jest zwykłe zjawisko natury, nie mające nic wspólnego ze śmiercią Jezusa. Nie wszyscy byli jednakże tak zaślepieni; wielu mieszkańców nawróciło się na widok tego cudu na niebie; do tych należeli także wszyscy ci żołnierze, którzy wczoraj przy pojmaniu Jezusa upadli na ziemię na słowo Jego: "Jam jest!"
Wnet zebrał się przed pałacem Piłata tłum ludzi. Ci sami, którzy dopiero rano krzyczeli: "Precz z Nim! Ukrzyżuj Go!" - teraz biegli przed pałac z wołaniem: "Niesprawiedliwy sędzio! - krew Jego niech spadnie na Jego morderców!" - Zaniepokojony Piłat kazał otoczyć pałac strażą, by zabezpieczyć się przed tłumem. Ów Zadoch, który rano, gdy prowadzono Jezusa do domu sądowego, publicznie dał świadectwo Jego niewinności, teraz także wykrzykiwał najwięcej przeciw Piłatowi i takie hałasy wyprawiał, że o mało nie kazał go Piłat pojmać. Dla usprawiedliwienia się przed innymi i przed samym sobą, robił teraz Piłat wyrzuty Żydom za ich obejście się z Jezusem! - "Ja - mówił - nie jestem za to odpowiedzialny. To nie był mój, tylko wasz Król, Prorok i Święty; wyście Go na śmierć zawiedli. Mnie to nic nie obchodzi, wy sami żądaliście Jego śmierci."
Największa trwoga panowała między zebranymi w świątyni. Właśnie rozpoczęto zabijanie baranka wielkanocnego, gdy nagle ciemność zapadła. Popłoch wszczął się ogólny, tu i ówdzie dały się słyszeć trwożne, żałosne krzyki. Arcykapłani usiłowali wszelkimi sposobami przywrócić spokój i porządek; chociaż to dzień był, kazali pozapalać wszystkie lampy, ale mimo to zamieszanie wzrastało ciągle. Annasz, pełen dusznej trwogi, krył się po kątach ze strachu. Choć burzy żadnej nie było, chwiały się okiennice, drżały kraty okien, a ciemności wzmagały się ciągle. Na przedmieściu północno zachodnim, gdzie w pobliżu murów były ogrody i cmentarze, zapadały się drzwi grobowców, jak gdyby ziemia ruszała się ze swych posad.
Po trzecim słowie Jezusa, wyrzeczonym do Matki najświętszej i Jana, nastała na Golgocie chwila głuchej ciszy. Wielu, obecnych dotychczas, uciekało spiesznie do miasta. Faryzeusze zaprzestali swych złośliwych bluźnierstw. Konie i osły, na których siedzieli, zbiły się w gromadkę, pozawieszawszy łby. Mgła gęsta zawisła w powietrzu.
Jezus, wisząc na krzyżu, odmawiał miejsca z psalmów, które spełniały się obecnie na Nim. Widziałam koło Niego postacie aniołów; cierpiał i tak niewypowiedziane męki, a do nich przyłączyło się teraz jeszcze uczucie zupełnego opuszczenia i zwątpienia. Przechodził więc wszystkie straszne udręczenia człowieka biednego, skatowanego, przygnębionego, który znajduje się w największym opuszczeniu, bez ludzkiej i Bożej pociechy, kiedy to wiara, nadzieja i miłość błąkają się samotne po pustyni próby, bez wytchnienia, bez bratniego oddźwięku, bez światła wszelkiego, zmuszone, wyłącznie z siebie tylko czerpać moc i siłę! Nad wyraz dręczące to uczucie.
Nowym tym cierpieniem wywalczał dla nas kochający Jezus siłę wywalczenia sobie zwycięstwa w takich chwilach ostatniego opuszczenia i zwątpienia, kiedy to rozrywają się wszystkie węzły i spójnie, łączące nas z życiem doczesnym, światem i przyrodą i z naturą własną, i kiedy w ten sposób tracimy z oczu cel główny, nasze życie przyszłe, do którego pomostem jest to życie doczesne. W takich to chwilach dopomagają nam do zwycięstwa nad sobą zasługi Chrystusa, zdobyte tym cierpieniem, gdy uczuł się tak strasznie od wszystkich opuszczonym. W tej chwili wyjednywał nam Jezus zasługę wytrwania w ostatniej naszej walce, w chwili skonania; Swą nędzę, ubóstwo, mękę i opuszczenie ofiarował za nas, nędznych grzeszników.
A więc człowiek, złączony z Chrystusem w ciele Kościoła, nie powinien poddawać się zwątpieniu w ostatniej swej godzinie, gdy zmrok otacza go dokoła, gdy odchodzi odeń wszelka światłość, wszelka pociecha. Nie potrzebujemy i nie musimy już zapuszczać się samotni, narażeni na niebezpieczeństwo, w tę pustynię nocy duchowej. W otchłań gorzkiego morza naszego zwątpienia wlał Jezus zasługi Swego wewnętrznego i zewnętrznego opuszczenia na krzyżu, więc nie pozostawił już chrześcijanina samego w zwątpieniu przedśmiertnym, gdy gaśnie wszelka pociecha. Niema już dla chrześcijanina pustyni, osamotnienia, opuszczenia i zwątpienia w ostatniej chwili konania; Jezus, nasze światło, Droga i Prawda, przeszedł także tę ponurą drogę, błogosławiąc ją i poskramiając strachy piekielne, na tej puszczy naszej ścieżki życiowej postawił Swój krzyż; więc czegóż mamy się lękać i wątpić?
Jezus, opuszczony zupełnie, umęczony, bezsilny, oddał za nas Siebie samego w nieskończonej miłości; a nawet to opuszczenie Swoje przemienił dla nas w skarb najdroższy, bo ofiarował Ojcu niebieskiemu Siebie, Swoje życie, pracę, miłość i mękę i gorzkie uczucie naszej względem Niego niewdzięczności za naszą słabość i ubóstwo duchowe. Spisał wobec Boga Swą ostatnią wolę, oddając wszystkie Swoje zasługi na rzecz Kościoła i grzeszników. Pamiętał o wszystkich; w Swym opuszczeniu był i jest przy boku wszystkich ludzi aż do skończenia świata. Nawet za tych modlił się, którzy błędnie mniemają, że On, jako Bóg, nie odczuwał Swych mąk, że nie cierpiał, albo że mniej cierpiał niż człowiek, ponoszący na Jego miejscu takie męki. - Odczuwałam tę Jego modlitwę i podzielałam ją, gdy wtem zdało mi się, jakoby Jezus rzekł: " Trzeba to przecież zrozumieć, że boleść tego opuszczenia zupełnego odczułem więcej i boleśniej, niżby to był w stanie odczuć jakikolwiek człowiek, jedność stanowiący z Bóstwem; Bóg i Człowiek zarazem, w Mym człowieczeństwie, opuszczonym przez Boga, wychyliłem aż do dna ten gorzki kielich opuszczenia."
Około trzeciej godziny zawołał Jezus głośno: "Eli, Eli, lamma sabachtani!" - co znaczy: "Boże mój, Boże Mój! czemuś Mię opuścił?" - Tak więc jawnymi słowy dał Jezus świadectwo Swego opuszczenia i przez to dał prawo wszystkim uciśnionym, uznającym Boga za Ojca, by w ucisku swym z ufnością dziecięcą udawali się do Niego ze skargą.
Na głośne słowa Jezusa, przerywające ciszę ogólną, zwrócili się szydercy znowu do krzyża. Jeden rzekł: "Eliasza woła!" - drugi zaś: "zobaczymy, czy Eliasz przyjdzie i pomoże Mu zejść z krzyża." - Wołanie Jezusa doszło także do uszu najsmutniejszej Matki Jego, która też, nie zważając na nic, przecisnęła się na powrót do krzyża; za Nią poszli Jan, Maria Kleofy, Magdalena i Salome.
Podczas gdy obecni wahali się w żałości i trwożnym oczekiwaniu, nadjechał orszak, złożony z mniej więcej trzydziestu znakomitych mężów, przybywających na świętą z Judei i z pod Joppe. Byli oni świadkami okrutnego obejścia się z Jezusem i widzieli złowróżbne zjawiska w przyrodzie, więc głośno dali wyraz jako Bóg, nie odczuwał Swych mąk, że nie cierpiał, albo że mniej cierpiał niż człowiek, ponoszący na Jego miejscu takie męki. - Odczuwałam tę Jego modlitwę i podzielałam ją, gdy wtem zdało mi się, jakoby Jezus rzekł: " Trzeba to przecież zrozumieć, że boleść tego opuszczenia zupełnego odczułem więcej i boleśniej, niżby to był w stanie odczuć jakikolwiek człowiek, jedność stanowiący z Bóstwem; Bóg i Człowiek zarazem, w Mym człowieczeństwie, opuszczonym przez Boga, wychyliłem aż do dna ten gorzki kielich opuszczenia."
Około trzeciej godziny zawołał Jezus głośno: "Eli, Eli, lamma sabachtani!" - co znaczy: "Boże mój, Boże Mój! czemuś Mię opuścił?" - Tak więc jawnymi słowy dał Jezus świadectwo Swego opuszczenia i przez to dał prawo wszystkim uciśnionym, uznającym Boga za Ojca, by w ucisku swym z ufnością dziecięcą udawali się do Niego ze skargą. Na głośne słowa Jezusa, przerywające ciszę ogólną, zwrócili się szydercy znowu do krzyża. Jeden rzekł: "Eliasza woła!" - drugi zaś: "zobaczymy, czy Eliasz przyjdzie i pomoże Mu zejść z krzyża."
- Wołanie Jezusa doszło także do uszu najsmutniejszej Matki Jego, która też, nie zważając na nic, przecisnęła się na powrót do krzyża; za Nią poszli Jan, Maria Kleofy, Magdalena i Salome. Podczas gdy obecni wahali się w żałości i trwożnym oczekiwaniu, nadjechał orszak, złożony z mniej więcej trzydziestu znakomitych mężów, przybywających na świętą z Judei i z pod Joppe. Byli oni świadkami okrutnego obejścia się z Jezusem i widzieli złowróżbne zjawiska w przyrodzie, więc głośno dali wyraz swemu oburzeniu. - "Biada!" - wołali. - "Gdyby nie ta świątynia. Boża, należałoby ogniem zniszczyć to miasto ohydne, na którym zaciążyła taka zbrodnia!"
Słowa te znakomitych cudzoziemców były dla tłumu podnietą do objawienia swego zdania. Wkoło dały się słyszeć szemrania i narzekania; niezadowoleni skupili się razem, i tak powstały w zebranym tłumie dwie partie. Jedni trzymali stronę Jezusa, wyrzekając na Faryzeuszów, drudzy łajali ich za to i oburzali się na nich. Faryzeusze pokornieli coraz bardziej, obawiali się bowiem, że powstanie wśród ludu przeciw nim rokosz, tym bardziej, że i w mieście był wielki niepokój. Po naradzie z Abenadarem kazali zaraz przez posłańca zamknąć najbliższą bramę, miejską, by przerwać łączność między zebranymi tu, a niezadowolonymi w mieście. Posłali także do Piłata i Heroda z żądaniem wysłania pięciu sotni żołnierzy z gwardii przybocznej, którzy w razie powstania rozruchów mogliby je w samym zarodzie stłumić. Na razie przywrócił Abenadar porządek swoją powagą i zakazał też wszelkiego szydzenia z Jezusa, by nie drażnić ludu.
Wkrótce po trzeciej godzinie zrobiło się jaśniej. Księżyc, zasłaniający słońce, zaczął schodzić w przeciwną stronę, tj. ku zachodowi, poczym zapadł szybko za horyzont, jak gdyby oderwany od stropu, leciał gdzieś w przepaść. I znowu ukazało się słońce, zamglone, krwiste, powoli zaczęły rozbiegać się jego promienie, ale światło jego było jakieś posępne, ponure, gwiazdy zaś poznikały. Wraz z powracającą jasnością odzyskali po części odwagę szyderczy Faryzeusze, zaczynali już znowu tryumfować, i wtedy to właśnie rzekł jeden z nich o Jezusie: "Eliasza woła!" Zaprzestali jednak szyderstw na polecenie Abenadara.
Po ustąpieniu ciemności ukazał się znowu oczom obecnych Pan nasz na krzyżu, blady, słaby, jakby wycieńczony zupełnie; ciało bielsze było niż przedtem, bo prawie już wszystka krew zeń uszła. Z ust Jezusa usłyszałam następujące słowa: "Wytłoczony jestem, jak wino, które tu po raz pierwszy wyciskano. Wszystką krew muszę wylać, aż ukaże się woda i zbieleją łuski. Lecz nigdy już więcej nie będzie wino tu wyciskane." Nie wiem, czy słowa te wymówił Jezus półgłosem, czy cicho, jako modlitwę, przeze mnie tylko słyszaną.
Jako objaśnienie do tych słów miała Anna Katarzyna widzenie, z którego przytacza następujące szczegóły. Było to po potopie. Na tej samej górze Kalwarii obozował z całą rodziną i licznymi trzodami praojciec Jafet, starzec wysoki o ciemnej cerze, z długą brodą; za odzienie służyły mu skóry zabitych zwierząt. Liczna ta osada mieszkała w ziemnych chatach, pokrytych dachami z darni; na dachach rosły zioła i kwiaty. Wzgórza okoliczne pokryte były bujnie winną latoroślą, a na samej górze Kalwarii wyciskano wino w nowo wynaleziony sposób, przy czym sam Jafet był obecny. - Znane mi były także dawniejsze sposoby sporządzania i spożywania wina, w ogóle wiele miałam widzeń w tym przedmiocie, a z tego przypominam sobie tyle: Najpierw spożywali ludzie same winogrona; później wkładali je między kamienie i wyciskali klockami na sok; jeszcze później wytłaczali je stemplami w wielkich, drewnianych korytach. Tutaj zaś ujrzałam po raz pierwszy nowo wynalezioną tłocznię, podobną bardzo do krzyża świętego. Główną jej część składową stanowił gruby, wydrążony pniak, w którym zawieszano u góry worek z winogronami, przepuszczający sok. Z góry przyciskał winogrona stempel z klocem. Po obu bokach pniaka wystawały jakby ramiona w kierunku worka, które, poruszane z góry na dół, rozgniatały grona. Wyciśnięty sok spływał pięcioma otworami u dołu pniaka do kamiennej kufy, a stąd przez rynnę, składającą się z dwóch połówek kory drzewnej, wyłożoną cienkimi deszczułkami, a spajaną smolnymi plastrami do tej samej jamy, w którą wtrącono Jezusa przed ukrzyżowaniem; wtenczas była to czyściutko utrzymywana cysterna. Rynna obłożona była murawą i kamieniami, by nie uległa tak łatwo uszkodzeniu.
Otwory, prowadzące z prasowni i kufy kamiennej do rynny, zasłonięte były siatkami włosiennymi, by nie przepuszczać słodzin i otrębów, tylko usuwać je na bok. Przyrządziwszy sobie taką tłocznię, zabrali się ci ludzie do wytłaczania wina. Napełnili wór winogronami, złożonymi dotychczas w dole w cysternie, zawiesili wór w wydrążonym pniaku, przymocowali go, a w otwór worka spuścili z góry ów stempel obciążony klocem. Wtedy inni zaczęli poruszać tłoczkami, umieszczonymi po obu bokach pniaka, te rozgniatały grona w worku i sok zaczął płynąć obficie. Jeden zajęty był przyciskaniem stempla górnego, by prasowane grona nie wy- padały górą. Z powodu podobieństwa tłoczni z krzyżem przypominała mi ta czynność żywo krzyżowanie Jezusa. Mieli pod ręką także długą trzcinę, zakończoną gałką kolczastą, jak skóra jeża - była to zapewne wielka główka ostu; - tą przepychali pniak, lub rynnę, jeśli się przypadkiem zatkała. Przypominało to lancę, na której podał żołnierz Jezusowi gąbkę. W koło leżały przygotowane wory i naczynia z łyka, powleczone żywicą. Tłoczeniem zajęci byli głównie młodzieńcy i wyrostki, w przepaskach tylko na biodrach, podobnych do tej, jaką miał Jezus; Jafet przypatrywał się temu z wielkim zadowoleniem. Był to dla nich dzień uroczysty, świąteczny. Po ukończonej pracy składano na kamiennym ołtarzu ofiary ze zwierząt, pasących się zwykle w winnicy, i to koziołki, kozy i owce.
Po tej przerwie wracam do właściwego opowiadania. Jezus, wycieńczony strasznie, ledwie władnący wyschniętym językiem, rzekł z krzyża: "Pragnę!" Przyjaciele Jego popatrzyli Nań ze smutkiem, a On rzekł: "Nie mogliście Mi nawet jednego łyka wody podać?" Chciał Jezus przez to powiedzieć, że w ciemności łatwo to było zrobić i nikt by im był nie przeszkodził. Ze smutkiem rzekł na to Jan: "Panie! zapomnieliśmy całkiem o tym." Jezus dodał jeszcze mniej więcej te słowa: "I najbliżsi musieli zapomnieć o Mnie i nie dali mi pić, aby wypełniło się, co jest napisane."
- Gorzko jednak zabolało Jezusa to zapomnienie ze strony najbliższych przyjaciół; oni zaś chcąc teraz wynagrodzić to, prosili żołnierzy, a nawet dawali im za to pieniądze, by podali Jezusowi nieco wody. Żołnierze nie dali się zmiękczyć; za to jeden z nich umaczał gruszkowatą gąbkę w occie, stojącym obok w baryłce z łyka, nalał jeszcze żółci i chciał to Jezusowi podać. Lecz Abenadar, wzruszony tą niedolą Jezusa, odebrał gąbkę z rąk żołnierza, wycisnął ją i zamaczał w czystym occie, potem zatknął gąbkę jednym końcem w krótką rurkę hyzopową, służącą jako munsztuk do ssania, drugim zaś końcem nabił gąbkę na swą lancę i podniósł do góry ku twarzy Jezusa, tak, że rurka hyzopowa dosięgała ust Pana, którą Zbawiciel mógł ssać ocet z gąbki.
Jezus wyrzekł jeszcze kilka słów dla upomnienia ludu, stojącego w koło; przypominam sobie z tego tylko tyle: "Gdy już głos Mój ucichnie, usta umarłych będą mówić za Mnie." Kilku zawołało na to: "Jeszcze bluźni!" - ale Abenadar nakazał spokój, więc ucichli.
Zbliżała się już ostatnia godzina Jezusa i rozpoczęło się konanie przedśmiertne; zimny pot okrył członki Jego i spływał obficie. Jan, stojący pod krzyżem, ocierał chustą wilgotne nogi Pana. Magdalena, złamana boleścią, oparła się o tył krzyża. Najświętsza Panna stała między krzyżem Jezusa i dobrego łotra, podtrzymywana przez Marię Kleofy i Salome, i spoglądała z boleścią na Swego konającego Syna. Wtem rzekł Zbawiciel: "Wypełniło się!" A podniósłszy głowę, zawołał zaraz głośno: "Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha Mego!" Krzyk ten słodki, a donośny, przeniknął niebo i ziemię, a Jezus, wypowiedziawszy te słowa, opuścił głowę na piersi i skonał. Widziałam, jak dusza Jego, w postaci świetlistego cienia, spuściła się po krzyżu w ziemię do otchłani. Święte niewiasty wraz z Janem upadły twarzą na ziemię.
Setnik Abenadar, od czasu, jak podał Jezusowi gąbkę z octem, wzruszony był do głębi i przeniknięty dziwnym uczuciem. Pozostał on na miejscu tak blisko krzyża, że koń jego stał już przednimi nogami na wzgórku, i z głęboką powagą patrzał długo bez przerwy w oblicze Zbawiciela, cierniem ukoronowane. Koń smętnie opuścił łeb na dół, a Abenadar, złamany już w swej dumie, nowymi przejęty myślami, puścił mu wolno cugle. Wtem Jezus wypowiedział z mocą ostatnie słowa, przenikające niebo, ziemię i piekło, i skonał. Ziemia zadrżała w posadach, skała rozpękła się z trzaskiem głęboko między krzyżem Jezusa i lewego łotra.
Znak ten Boży, jak groźne upomnienie, przejął lękiem i trwogą, całą w smutku pogrążoną przyrodę. Wypełniło się! - Dusza naszego Pana rozłączyła się z ciałem. Wraz z ziemią, uznającą wstrząśnięciem swego Zbawiciela, zadrżeli wszyscy, słyszący ostatni okrzyk konającego Odkupiciela, ale tylko pokrewne Jezusowi serca przeniknął ostry miecz boleści. Wraz z śmiercią Jezusa spłynęła łaska Boża na Abenadara. Zadrżał rumak pod nim, zachwiały się ku upadkowi namiętności, wiążące jego serce, dumny, nieugięty jego umysł rozpadł się nagle, jak ta góra Kalwarii. Odrzuciwszy włócznię od siebie, zaczął się Abenadar bić potężnie w piersi, i zmieniony zupełnie na duchu, zawołał głośno: "Błogosławiony Bóg wszechmocny, Bóg Abrahama i Jakóba! Oto, umarł sprawiedliwy!
Zaprawdę, jest to Syn Boży!" Wielu żołnierzy, wzruszonych słowy setnika, poszło za jego przykładem. Abenadar, odmieniony na duszy, oddawszy jawnie hołd Synowi Bożemu, nie chciał pozostawać ani chwili dłużej w służbie Jego nieprzyjaciół. Podjechał ku dziesiętnikowi Kassiusowi, (później zwany Longinem), zsiadł z konia, oddał Kassiusowi podjętą z ziemi włócznię, i zdał mu zaraz dowództwo oddziału, a żołnierzom, przykazał go słuchać. Kassius zaraz też dosiadł jego konia i objął komendę; Abenadar zaś zbiegł z góry, pospieszył przez dolinę Gihon ku grotom doliny Hinnom, oznajmił ukrytym tam uczniom o śmierci Pana i pobiegł spiesznie do miasta do Piłata.
Przedśmiertny okrzyk Jezusa, trzęsienie ziemi, pęknięcie pagórka - wszystko to strachem głębokim przeniknęło obecnych i odbiło się echem w całej przyrodzie. W świątyni rozdarła się na dwoje zasłona; umarli powychodzili z grobów, zachwiały się ściany świątyni, zapadły się góry, a w wielu miejscowościach zawaliły budynki. Abenadar głośno dał świadectwo prawdzie, a z nim wielu żołnierzy. Tak samo nawróciło się wielu z tłumu i Faryzeuszów. Jedni bili się w piersi, zawodzili żałośnie i błędnym krokiem spieszyli przez dolinę do domu, inni rozdzierali na sobie suknie i posypywali głowy prochem. Trwoga panowała we wszystkich sercach. Jan powstał wreszcie z ziemi. Święte niewiasty, stojące dotychczas z dala, przybliżyły się ku pagórkowi, podniosły z ziemi Najświętszą Pannę i przyjaciółki, i odprowadziły je na bok. Miłościwy Pan życia wszelkiego płacił za grzeszników męczeński dług śmierci; jako człowiek oddawał Bogu i Ojcu Swą duszę, a ciało w objęcia śmierci.
Trupia, zimna barwa śmierci powlokła to święte, udręczone naczynie, zbielało ciało drgające w konaniu, przez co uwydatniły się i pociemniały plamy krwi, z ran płynącej. Oblicze przedłużyło się, policzki zapadły, nos wydał się węższy, ostrzejszy, dolna szczęka opadła, zaszłe krwią oczy otworzyły się do połowy. Ostatni raz podniósł Jezus na chwilę ociernioną głowę i znowu spuścił ją na piersi pod ciężarem boleści. Wargi były sine, nabrzmiałe, w rozchylonych ustach widać było zakrwawiony język. Dłonie, dotychczas skurczone, otworzyły się, ramiona wyciągnęły się do reszty, grzbiet przylgnął silnie do krzyża, a ciało zaczęło ciążyć całą masą ku dołowi, skutkiem tego skurczyły się nieco kolana i zwróciły na bok, nogi wykręciły się trochę wkoło przykuwającego je gwoździa.
Najświętsza Panna odczuła także te boleści konania. Ręce Jej zdrętwiały, oczy zaszły pomroką, bladość śmiertelna okryła Jej lica; nogi zachwiały się pod Nią i upadła na ziemię. Boleść ogromna ogarnęła również Magdalenę, Jana i inne serca przyjazne Jezusowi; i oni, zakrywszy głowy, upadli twarzą na ziemię.
A gdy najsmutniejsza, najbardziej kochająca Matka podniosła się, ujrzała na krzyżu ciało Syna Swego, w czystości z Ducha świętego poczęte, ciało z Jej ciała, kość z Jej kości, serce z Jej serca, święte naczynie, utworzone w Jej łonie zaćmieniem mocy Najwyższego, pozbawione obecnie wszelkiej ozdoby, kształtu i duszy Swej najświętszej; ujrzała je poddane prawom natury, którą Sam stworzył, a którą człowiek grzechem i nadużyciem zeszpecił i skoślawił.
Widziała to ciało Jezusa zbite, skatowane, zeszpecone, porozdzierane i uśmiercone rękami tych, dla których wcielił się Jezus na odkupienie i żywot wieczny. Ach! pogardzone, wyszydzone, odrzucone, wisiało to wypróżnione naczynie najwyższej piękności, prawdy i miłości, wisiało rozdarte na krzyżu między dwoma zbójcami. Któż zdoła pojąć tę boleść Matki Jezusa, Królowej wszystkich Męczenników?
Słońce rzucało na ziemię słabe, zamglone promienie. Podczas trzęsienia ziemi powietrze było duszne, ciężkie, dławiące, następnie dało się czuć dotkliwe zimno. - Zwłoki Zbawiciela na krzyżu, chociaż tak zeszpecone, wzruszający przedstawiały widok i mimo woli wzbudzały w widzach głęboką cześć, przeciwnie ciała łotrów powykręcane były strasznie; obaj zmożeni boleścią, umilkli już, a Dyzmas modlił się pobożnie.
Śmierć Jezusa nastąpiła zaraz po trzeciej godzinie. Po ochłonięciu z pierwszego przestrachu po trzęsieniu ziemi, zaczęli niektórzy z Faryzeuszów znowu zuchwaleć. Podeszli do utworzonej rozpadliny i chcąc zmierzyć jej głębokość, rzucali w nią kamieniami i spuszczali w głąb powiązane sznury; nie mogąc jednak w żaden sposób dosięgnąć dna, znowu zaniepokoili się, że to coś nienaturalnego. Z drugiej strony raziły ich te znaki skruchy wśród tłumu, to bicie się w piersi i jęki żałosne, więc zabrali się do domu.
Lecz byli między nimi i tacy, którzy czuli w sobie jakąś zmianę wewnętrzną; przeczuwali, że zaczyna się dla nich inne życie. I lud także, nawrócony już po części, rozchodził się do domów; jedni szli do miasta, inni błądzili po dolinie w trwodze i niepokoju. Część obecnych 50 żołnierzy wzmocniła straż przy zamkniętej bramie miejskiej aż do nadejścia innych 500 wezwanych; inni zajęli dalsze posterunki, by zapobiec zbiegowiskom i zamieszaniu. Pięciu tylko żołnierzy zostało na Kalwarii pod rozkazami Kassiusa (Longinusa), rozmieściwszy się w koło wału. Krewni Jezusa stali wciąż koło krzyża, lub siadali naprzeciw niego, boleśnie zawodząc; większa część niewiast wróciła do miasta. Cicho, smutno i pusto było na Golgocie, z dala tylko, w dolinie lub na jednym z okolicznych wzgórz, pojawiał się od czasu do czasu któryś z uczniów, spoglądał ciekawie, a trwożnie ku Golgocie i chował się spiesznie za najmniejszą oznaką zbliżania się kogoś.

TAJEMNICE CHWALEBNE

 ( odmawiamy w środy i niedziele )
I. ZMARTWYCHWSATANIE PANA JEZUSA

WEDŁUG BIBLI

A pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Pobiegła więc i przybyła do Szymona Piotra i do drugiego ucznia, którego Jezus kochał, i rzekła do nich: "Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono". Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu. Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył. Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, które mówi, że On ma powstać z martwych. Uczniowie zatem powrócili znowu do siebie.
Maria Magdalena natomiast stała przed grobem płacząc. A kiedy tak płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa - jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: "Niewiasto, czemu płaczesz?" Odpowiedziała im: "Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono". Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: "Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?" Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: "Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę". Jezus rzekł do niej: "Mario!" A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: "Rabbuni", to znaczy: Nauczycielu! Rzekł do niej Jezus: "Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: "Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego"". Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: "Widziałam Pana i to mi powiedział".( J 20,1-18 )


O szabacie zeszli się kolejno Jan, Piotr i Jakub Starszy do sali niewiast, by wspólnie z nimi oddać się żalowi i nieco je pocieszyć. Wnet jednak odeszli, a niewiasty jeszcze raz wróciły do swych celek, wysypanych popiołem, i otuliwszy się w okrycia żałobne, pogrążyły się w modlitwie.
Wtem pojawił się Najśw. Pannie anioł z poleceniem, by wyszła do furtki Nikodema, bo zbliża się Pan. Radość napełniła serce Maryi; nie wspominając nic innym niewiastom, otuliła się w płaszcz i pospieszyła do furtki w murach, którą wychodziło się do ogrodu Józefa. Była może dziewiąta godzina wieczorem. Najśw. Panna szła spiesznie, we wskazanym kierunku, gdy wtem już w pobliżu furtki zatrzymała się nagle i z zachwyceniem radosnym zaczęła spoglądać w górę ku wysokim murom miejskim. Spostrzegła, bowiem jak powietrzem płynęła ku niej świetlista Najśw. dusza Jezusa, bez żadnego śladu ran, otoczona licznym orszakiem dusz praojców. Jezus, zwróciwszy się ku Patriarchom, wskazał na Najśw. Pannę i rzekł: Oto Maryja, Matka Moja!" Poczym, jak mi się zdawało, uścisnął Ją i zniknął. Najśw. Panna upadła na kolana, całując w uniesieniu miejsce, na którym Jezus co dopiero stał; ślady stóp Jej i kolan pozostały wyciśnięte na kamieniu. Z pociechą niezmierną w sercu, powróciła Maryja do niewiast i zastała je zajęte przy stole przygotowywaniem maści i ziół wonnych. Nie wspominała im nic o tym, co zaszło, tylko tym goręcej, pocieszała je i umacniała we wierze. Stół, przy którym stały niewiasty, była to płyta, oparta na niskich krzyżowaniach, na kształt stołu kuchennego; okrywała go chusta, zwieszająca się aż do ziemi. Jedne z niewiast wybierały różne zioła, mieszały je i porządkowały, inne krzątały się koło flaszeczek z wonnym olejkiem i wodą nardową. Widziałam też na stole sporo żywych kwiatów, między którymi rozpoznałam prążkowany irys, czy też lilię. Zakupiła to wszystko w mieście Magdalena, Maria Kleofy, Salonie, Chusa i Maria Salome podczas nieobecności Maryi, a teraz zawijały w chusty, miały bowiem zamiar pójść raniutko do grobu i jeszcze raz obsypać ziołami i namaścić wonnościami zwłoki Jezusa. Część tych zapasów zakupili uczniowie u jednej przekupki i przynieśli tu, nie wstępując jednak do niewiast.
Stąd przeniosłam się duchem do więzienia Józefa z Arymatei. Modlił się właśnie, gdy wtem więzienie napełniło się światłem i głos jakiś zawołał na niego po imieniu. Nadprzyrodzoną mocą podniósł się pował w górę, w miejscu, gdzie stykał się ze ścianą; w otworze pojawiła się jakaś świetlista postać, spuściła w dół chustę, podobną do całunu w który owinięto Jezusa, i kazała, Józefowi wyleźć po niej w górę. Józef chwycił chustę obiema rękami, i wspierając się nogami o wystające kamienie, wdrapał się z więzienia po ścianie, wysokiej na dwóch chłopów. Gdy stanął już na murze, otwór zamknął się za nim, a zjawisko cudowne znikło. Sama jednak nie wiem, czy to anioł go uwolnił, czy sam Zbawiciel.
Józef w ten sposób uwolniony, pobiegł ostrożnie po murze miejskim aż w pobliże wieczernika; mur bowiem od południa podchodził aż w pobliżu Syjonu. Tu dopiero zlazł i zapukał do wieczernika; zgromadzeni przy zamkniętych drzwiach uczniowie smucili się właśnie bardzo jego zniknięciem, tym bardziej, że uważali za prawdziwą pogłoskę, jakoby Żydzi wrzucili Józefa do kloaki. Usłyszawszy pukanie do drzwi, otworzyli, i oto ujrzeli Józefa, zdrowego, całego. Radość ich była tak wielka, jak później, gdy Piotr tak samo cudownie uwolniony, wśród nich się pojawił. Józef opowiedział im o cudownym zjawisku i swym oswobodzeniu, a oni, napełnieni wielką otuchą, całym sercem dziękowali Bogu. Pomyślano też zaraz o posiłku dla przybyłego. Tej jeszcze nocy umknął Józef do swego miasta rodzinnego Arymatei, i dopiero wywiedziawszy się, że mu żadne nie zagraża niebezpieczeństwo, powrócił do Jerozolimy.
Po szabacie widziałam Kajfasza w otoczeniu znakomitych kapłanów w domu Nikodema, rozmawiającego z nim na pozór bardzo serdecznie i wypytującego o coś, ale już nie pamiętam, o co. Nikodem pozostał jednak zimnym, nieugiętym i wiernie stał po stronie Jezusa, więc wnet się rozstano.
Koło grobu świętego cicho było i spokojnie. Strażnicy, w liczbie siedmiu, stali lub siedzieli naprzeciw groty i po bokach. Kassius stał przez dzień cały w rowie u wejścia, rzadko i to tylko na chwilę opuszczając swe stanowisko. I teraz był sam znowu, pogrążony w rozmyślaniu i oczekiwaniu czegoś niezwykłego, bo już łaska Boża go oświeciła, dając mu poznać wiele nieznanych, tajemnych rzeczy. Było to w nocy; kagańce ustawione przed grotą, oświecały w koło mrok jaskrawym blaskiem. W grobie spoczywało Najśw. Ciało, zawinięte tak, jak je złożono.
Światło otaczało zwłoki, a w głowach i w nogach grobu stali dwaj aniołowie, pogrążeni w cichym uwielbieniu. Ubrani byli mi kształt kapłanów, zaś cała ich postawa i ręce, skrzyżowane na piersiach, przypominały mi żywo Cherubinów nad arką, tylko że nie mieli skrzydeł. W ogóle cały obrzęd pogrzebowy i grób Zbawiciela przywodziły mi nieraz na pamięć Arkę przymierza w rozmaitych kolejach, jakie przechodziła. Kassius za łaską Bożą musiał widzieć po części to światło, otaczające zwłoki Jezusa, jako też przeczuwać obecność aniołów i dlatego stał tak wpatrzony wciąż w zamknięty grób, jak ktoś, co uwielbia Najśw. Sakrament.
Wtem zdało mi się, że Najśw. dusza Jezusa spuszcza się przez skałę do grobu wraz z uwolnionymi duszami praojców i daje im poznać w całej pełni udręczenie Swego męczeńskiego Ciała. Zdawało się, że całuny odpadły i ujrzałam Najśw. Ciało, okryte ranami. Wyglądało to, jak gdyby Bóstwo, złączone z tym Najśw. Ciałem, rozwijało tajemniczo przed duszami zupełny obraz skatowania i męki tego Ciała, które wydawało się zupełnie przezroczyste, dające się przeniknąć do głębi. Można było rozpoznać aż do najdrobniejszych szczegółów wszystkie rany i uszkodzenia, wszystkie boleści i cierpienia. Dusze ze czcią najgłębszą patrzały na to wszystko; zdawało mi się, że drżą i płaczą z wielkiego współczucia.
Teraz nastąpiło widzenie tak tajemnicze, mistyczne, że nie potrafię dokładnie wypowiedzieć go słowami. Zdawało mi się, jakoby dusza Jezusa wraz z ciałem uniosła się w górę, nie wlewając jednak w nie życia przez zupełne połączenie się z nim. Dwaj aniołowie podnieśli święte Ciało w postawie prostej, ale tak ułożone, jak spoczywało w grobie. Wśród wstrząśnienia otwarła się skała i ciało uniosło się w górę ku niebu. A tak stawił Jezus Swe ciało srogo umęczone przed tronem Ojca Swego niebieskiego, wobec niezliczonych chórów aniołów, cześć Mu oddających. Połączenie duszy Jezusa z ciałem nastąpiło w podobny sposób, jak po śmierci Jezusa dusze Proroków wstępowały w swe ciała i pojawiały się w świątyni, ale nie było to rzeczywiste odżycie i nie musiały znowu powtórnie umierać; po skończeniu zadania dusza rozłączała się z ciałem bez gwałtownych wstrząśnięć konania. Dusze praojców nie towarzyszyły ciału Jezusa do nieba.
Przy wychodzeniu ciała wstrząsnęła się gwałtownie grota. Czterej żołnierze ze straży byli właśnie w mieście za jakimś zakupiłem, a trzech tylko było przy grobie. Wstrząśnienia obaliło ich na ziemię i oszołomiło na chwilę; myśleli oni, że to trzęsienie ziemi, nie poznając właściwej przyczyny. Kassius jeden przeczuwał, choć niezupełnie jasno, co się dzieje, więc wzruszony był bardzo i stojąc na swym miejscu, oczekiwał z wielkim skupieniem dalszych następstw. Tymczasem powrócili z miasta także nieobecni czterej żołnierze.
Przygotowawszy wonności i zawinąwszy je w chusty, rozeszły się święte niewiasty do swoich sypialń, by pokrzepić się nieco snem, bo miały zamiar przed świtem udać się do grobu. Kłopotały się jednak wielce tym, jak ten zamiar wykonać, obawiały się bowiem, że wrogowie Jezusa będą im wstręt czynić i je prześladować, gdy wyjdą z domu, ale Najśw. Panna dodała im otuchy, zapewniając, że śmiało mogą iść do grobu, bo nic ich złego nie spotka. Uspokojone nieco udały się na spoczynek.
Nadeszła godzina jedenasta. Najśw. Panna, miotana miłością i tęsknotą, nie mogła zasnąć, więc wstała ze Swego posłania, otuliła się w szary płaszcz i wyszła. Pomyślałam sobie z goryczą, jak można tę Matkę najświętszą strwożoną i znękaną, w takich okolicznościach puszczać samą. Nikt Jej nie widział wychodzącej. Doszedłszy da domu Kajfasza, poszła stąd do miasta ku pałacowi Piłata, a był to spory kawał drogi. I tak obchodziła samotna całą drogę krzyżową Jezusa, mijała jedną opustoszałą ulicę za drugą, zatrzymując się na wszystkich miejscach, gdzie Jezus doznał cierpienia i jakiejkolwiek katuszy. Najśw. Panna robiła wrażenie osoby, szukającej jakiej zguby. Często przyklękała na ziemi i macała w koło ręką po kamieniach, a potem przykładała ją do ust, jak gdyby, dotknąwszy się świętych śladów krwi Jezusa, ze czcią je całowała. Choć noc była, jednak Maryja widziała jasno wszystkie miejsca, uświęcone męką Jezusa, więc obchodziła je, przejęta miłością i czcią.
Tak doszła Maryja aż pod Kalwarię i tu stanęła nagle, bo oto zdało się, jakoby się przed nią pojawił Zbawiciel w Swym świętem, umęczonym ciele; przed Nim szedł anioł, dwaj aniołowie ż grobu po bokach, a za Nim tłum uwolnionych dusz. Zbawiciel podobny był do mknącego trupa, nieruchomy, słychać było tylko słowa, wychodzące z ust Jego. Oznajmiał Swej Matce, co zdziałał w otchłani, dalej, że zmartwychwstanie wnet w ciele uwielbionym i się Jej pojawi, więc niech oczekuje Go koło owego kamienia przy górze Kalwarii, gdzie upadł pod krzyżem. Po tych słowach posunął się cały orszak, z Jezusem na czele, ku miastu, a Najśw. Panna uklękła przy owym kamieniu, przy którym kazał Jej Jezus czekać na Siebie i pogrążyła się w modlitwie. Było już teraz zapewne po dwunastej godzinie, bo obchód drogi krzyżowej zabrał Maryi sporo czasu.
Jezus tymczasem prowadził dusze Swą drogą krzyżową, pokazując im wszystką Swą mękę i przebyte udręczenia. Dusze one ujrzały także ostatnie chwile, a więc przybicie do krzyża, podniesienie krzyża, przebicie boku, zdjęcie z krzyża i przygotowanie do pogrzebu. Przez całą tę drogę zbierali aniołowie tajemniczym sposobem święte cząstki ciała Jezusa, które utracił na różnych miejscach Swej srogiej męki.
Potem zdało mi się, jakoby ciało Jezusa spoczęło na powrót w grobie, a Aniołowie uzupełniali je w sposób tajemniczy, cząstkami, zebranymi na drodze krzyżowej. I znowu jak przedtem spoczęło ciało w całunach, otoczone blaskiem, a dwaj Aniołowie w głowach i w nogach grobu oddawali mu cześć.
Blada jutrzenka zaczynała zaledwie srebrzyć strop nieba, gdy Magdalena, Maria Kleofy, Joanna Chusa i Salome wyszły z wieczernika, otulone w płaszcze. Pod płaszczami niosły zawinięte w chustach wonności, a jedna miała także płonąca latarkę. Zapasy ich składały się z żywych kwiatów, którymi miały posypać ciało, dalej z soków zielnych, esencji i wonnych olejków do skrapiania. Trwożnie i lękliwie spieszyły niewiasty ku furtce Nikodema.

Nadeszła wreszcie chwila tak uroczysta dla całego świata, chwila zmartwychwstania Zbawiciela. Ujrzałam najświętszą duszę Jezusa, unoszącą się nad grotą między dwoma Aniołami z hufców wojowniczych, otoczoną zastępem zjawisk świetlanych. Przeniknąwszy skałę, spuściła się dusza na święte zwłoki i pochyliwszy się niejako nad nimi, stopiła się z nimi w jedną całość. W tej chwili widać było przez przykrycia, że członki się poruszają, a oto z boku, z pośród całunów, ukazało się jasne, żywe ciało Pana, z duszą i z Bóstwem złączone; zdawało się, że wychodzi z rany boku prawego, co przywiodło mi na myśl Ewę, powstałą z boku Adama. Wszystko dokoła otoczone było blaskiem.
W tym samym czasie miałam widzenie, jakoby z głębokości gdzieś z pod grobu wychylił się ogromny smok z ludzką twarzą. Miotając na wszystkie strony wężowatym ogonem, zwrócił zjadliwie swą paszczę ku Panu a zmartwychwstały odkupiciel stanął mu na głowę i cienkim, białym drzewcem chorągiewki, którą trzymał w ręce, uderzył go trzykroć po ogonie. Potwór za każdym uderzeniem kurczył się coraz bardziej i niknął w oczach tak, że wnet tylko głowę było mu widać, a i ta wkrótce zapadła się w ziemię i tylko dojrzeć było można jego twarz ludzką. Podobnego węża widziałam czyhającego w zasadzce przy poczęciu Jezusa. Naturą swą przypominał mi ten potwór owego węża w Raju i sadzę, że to widzenie odnosi się do słów obietnicy: Nasienie niewiasty zetrze głowę węża." Całość zdawała mi się być tylko znakiem widzialnym tryumfu nad śmiercią; w chwili bowiem tego widzenia zniknął mi z oczu grób Jezusa, a widziałam tylko Pana, depczącego głowę smoka.
Teraz znowu ujrzałam Zbawiciela w chwale świetlistej, jak przeniknąwszy skaliste sklepienie, uniósł się ponad grotę. Ziemia zadrżała w posadach, a równocześnie spłynął z nieba na grób, jak błyskawica Anioł w postaci wojownika, odwalił kamień na prawą stronę i usiadł na nim. Wstrząśnięcie ziemi było tak silne, że aż kagańce zachwiały się, migocąc żywym płomieniem. Strażnicy, ogłuszeni, padli na ziemię, zesztywniani, i pokurczeni, leżeli jak martwi. Kassius widział wprawdzie blask wkoło świętego grobu, widział, jak Anioł odwalił kamień i usiadł na nim, ale nie widział samego zmartwychwstałego Zbawiciela. Oprzytomniawszy szybko, przystąpił do grobu i dotknął rękami próżnych już całunów, potem pozostał jeszcze chwilę w pobliżu, pragnąc gorąco być świadkiem jakiego nowego, cudownego zjawiska.
W tej samej chwili, gdy ziemia zadrżała i Anioł spuścił się z nieba pojawił się już Jezus Matce Swój najświętszej obok Kalwarii. Piękny był nad wyraz i majestatyczny, a blask bił od Niego. Okrywała Go na kształt szerokiego płaszcza suknia fałdzista, koloru blado niebieskiego, połyskująca podobnie jak dym w świetle słonecznym; gdy szedł, powiewały za Nim fałdy sukni w powietrzu. Na rękach i nogach znać było błyszcząco rany tak rozwarto, że np. w rany u rąk można było włożyć palec. Brzegi ran biegły liniami na kształt trzech równoramiennych trójkątów, zbiegających się wierzchołkami w jednym punkcie środkowym. Od środka rąk biegły ku palcom promienie. Tak stanął Jezus przed Swą Matką, otoczony duszami praojców; te ostatnie oddały pokłon Najśw. Pannie, a Jezus mówił coś do Niej o widzeniu powtórnym i pokazał Jej Swe rany. Maryja pochyliła się ku ziemi, by ucałować stopy Jego, a wtedy Jezus ujął Ją za rękę, podniósł Ją i zaraz zniknął.
Święte niewiasty znajdowały się właśnie, gdy Jezus zmartwychwstał, w pobliżu furtki Nikodema. Nie zauważyły znaków cudownych, jakie się przy tym działy, jak również nie wiedziały wcale o tym, że postawiono straż przy grobie, bo przez cały szabat wczorajszy siedziały zamknięte w wieczerniku. Pragnęły gorąco oddać najświętszemu Ciału ostatnią przysługę, polać je wodę nardową i olejkami, obsypać kwiatami i ziołami, a to tym bardziej, że dotychczas nic na ten cel nie ofiarowały, bo wszystkie maści i wonności, użyte przy pogrzebie, zakupił Nikodem; teraz więc postanowiły złożyć w ofierze najświętszemu Ciału swego Pana i Mistrza, co tylko mogły dostać najkosztowniejszego. Największą ilość zakupiły Salome i Magdalena.
Ta Salome nie była to matka Jana, lecz pewna bogata niewiasta z Jerozolimy, krewna świętego Józefa. Zajęte spełnieniem tego przedsięwzięcia, nie pomyślały niewiasty o kamieniu, którym przywalony był grób. Teraz dopiero, gdy zbliżały się do grobu, przyszło im to na myśl, więc z troską pytały się jedna drugiej: Kto nam odwali kamień z przede drzwi." Umyśliły wreszcie złożyć tymczasem wonności przed grobem na kamień i czekać, aż przyjdzie który z uczniów, by im grób pomógł otworzyć. Tak sobie rzecz ułożywszy, zwróciły się ku ogrodowi. Kamień grobowy, jak wspomniałam, odwalony był od drzwi na prawą stronę, tak, że łatwo można było otworzyć drzwi, obecnie przymknięte. (Przymknął je prawdopodobnie Kassius).
Chusty, w które owinięte było Najśw. Ciało, leżały na grobie w takim porządku: Wielki całun leżał tak jak przedtem, ale zmięty, zapadły, bo nie było w nim nic, tylko zioła. Opaska, którą przy krępowane były całuny, leżała skręcona, jakby tylko zsunięta wzdłuż przedniej krawędzi grobu. Chusta zaś, w którą Maryja owinęła była Jezusowi głowę, leżała osobno na prawo w głowach grobu, zupełnie tak, jakby dopiero co okrywała głowę, tylko, że zasłona twarzy była odwinięta. Gdy niewiasty zbliżywszy się, ujrzały światła i żołnierzy, leżących w koło, zatrwożone, nie wchodząc do ogrodu, zboczyły nieco ku Golgocie. Magdalena tylko, zapominając o wszelkim niebezpieczeństwie, pospieszyła do ogrodu, a za nią w pewnym oddaleniu poszła powoli Salome; inne niewiasty pozostały poza murem.
Magdalena, natknąwszy się na strażników, cofnęła się w pierwszej chwili trwożnie ku Salome, lecz wnet nabrawszy otuchy, weszła wraz z nią do groty, mijając leżących żołnierzy. Kamień znalazły odwalony, a drzwi od grobu przymknięte. Salome zatrzymała się przy wejściu, a Magdalena w trwodze wielkiej podbiegła do grobu, otworzyła jedną połowę drzwi i zajrzała do środka. Blask uderzył jej oczy, ujrzała, że całuny są próżne, rozrzucone, a po prawej stronie siedzi u grobu Anioł. Osłupiała na ten widok, pędem wybiegła z groty, uciekła przez furtkę z ogrodu i nie zatrzymując się, pospieszyła do wieczernika, by oznajmić Apostołom o tym, co zaszło. Salome, w strachu wielkim, wybiegła za nią przed ogród i oznajmiła czekającym niewiastom, jak się rzecz ma; te przestraszone i ucieszone równocześnie, wciąż jeszcze wahały się wejść do ogrodu.
Wtem wybiegł z ogrodu i Kassius, spiesząc do Piłata, by donieść mu o tym, co zaszło; mijając niewiasty, oznajmił im w krótkich słowach to samo, co już słyszały od Salome, i zaraz poszedł spiesznie do miasta przez bramę, którą wyprowadzono Jezusa. Zachęcone jego słowy, odważyły się wreszcie niewiasty wejść do ogrodu. Wszedłszy lękliwie do groty, ujrzały przy grobie świętym dwóch Aniołów, w białych, świetlistych szatach kapłańskich. Strwożone, skupiły się w gromadkę i ukrywszy twarze w dłoniach, pochyliły głowy, nie śmiejąc się ruszyć.
Wtem jeden z Aniołów tak przemówił do nich: Nie lękajcie się i nie tutaj szukajcie Ukrzyżowanego! Żyw jest, zmartwychwstał i nie masz Go w grobach umarłych. Oto próżne miejsce po Nim. Oznajmijcie uczniom, coście widziały i słyszały! Jezus uprzedzi ich do Galilei. Niech przypomną sobie, co powiedział im w Galilei: Syn człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, ale trzeciego dnia zmartwychwstanie." Drżąc z trwogi, uczuły jednak niewiasty radość w sercu; oglądnąwszy grób i całuny, odeszły z płaczem ku bramie, przez którą niedawno poszedł Kassius. Szły powoli, nie ochłonąwszy jeszcze ze strachu, a co chwilę zatrzymywały się i rozglądały w koło, czy nie ujrzą gdzie przypadkiem Pana i czy nie powraca Magdalena.
Magdalena, jak mówiliśmy, pobiegła prosto do wieczernika i zadyszana z pośpiechu, zapukała mocno do drzwi. Uczniowie, zebrani w sali, częścią spoczywali jeszcze na łożach pod ścianami, częścią wstali już i rozmawiali ze sobą. Na pukanie Magdaleny otworzyli Piotr i Jan drzwi, a ta, nie wchodząc nawet, zawołała: Wzięto Pana z grobu, nie wiemy dokąd!" To rzekłszy, pobiegła zaraz spiesznie z powrotem do ogrodu. Piotr i Jan wybrali się zaraz za nią; Jan szedł prędzej i wnet pozostawił Piotra w tyle.
Przemoczona nocną rosą, wbiegła Magdalena na powrót do ogrodu. Płaszcz opadł jej z głowy na barki, długie włosy rozwiązały się i opadały falą na plecy. Nie mając nikogo przy sobie, nie odważyła się Magdalena wejść zaraz do groty; zatrzymawszy się więc na skraju u wejścia, schyliła się, zaglądnęła do groty przez niżej położone drzwi, by ujrzeć grób; opadające bujne włosy odgarnęła i przytrzymała rękoma. Zaglądając tak ciekawie, ujrzała dwóch Aniołów w białych szatach kapłańskich, siedzących u wezgłowia i w nogach grobu. Równocześnie doszły jej uszu słowa: Niewiasto, dlaczego płaczesz?" Zawołała więc żałośnie: Wzięto Pana mego; nie wiedzieć, dokąd." A widząc, że w grobie leżą tylko próżne całuny, rozglądnęła się w koło, jak gdyby spodziewała się ujrzeć gdzie Jezusa. Jakieś nieokreślone przeczucie mówiło jej, że Pan jest gdzieś blisko, a nie zbiło ją z tropu nawet zjawienie się Aniołów. Nie zastanawiając się prawie nad tym, że to Aniołowie mówią do niej, myśl jej zajęta była wyłącznie tym jednym zagadnieniem: ? Niema tu Jezusa! Gdzież jest Jezus ?" Odszedłszy nieco od grobowca, zaczęła błądzić w koło, jak ktoś, kto szuka trwożnie zgubionego przedmiotu. Bujne włosy rozsypały się jej po plecach na obie strony, więc usunąwszy je na prawo, ujęła w obie ręce, przygładziła trochę, odrzuciła w tył i znowu zaczęła się rozglądać. Wtem o dziesięć może kroków na wschód od grobowca, w miejscu, gdzie ogród podnosi się ku murom, ujrzała w mroku wysoką, białą postać, stojącą wśród zarośli za drzewem palmowym. Podbiegła w tę stronę i znowu usłyszała słowa: Niewiasto, czego płaczesz ?, kogo szukasz ?."
Magdalena myślała, że to ogrodnik, bo rzeczywiście postać ta trzymała łopatę w ręku, a na głowie miała płaski kapelusz, podobny do używanej tu kory, przywiązanej nad czołem dla ochrony od słońca, zupełnie tak, jak przedstawił mi się ogrodnik w przypowieści, którą Jezus opowiadał niewiastom w Betanii tuż przed Swą męką. Postać, zjawiająca się Magdalenie, nie była świetlistą, lecz podobną zupełnie do zwyczajnego człowieka, jakby przedstawiał się o zmierzchu, ubrany w białą suknię.
Na zapytanie, kogo szuka, zawołała Magdalena natychmiast: Panie, jeśliś ty Go wziął, to powiedz, gdzieś Go podział a ja Go zabiorę." I znowu zaczęła się rozglądać, czy nie ujrzy gdzie Pana w pobliżu. Wtedy Jezus On to był bowiem rzekł zwykłym, znanym jej głosem: Mario!" Magdalena, poznawszy Pana po głosie, zapomniała o ukrzyżowaniu, śmierci i pogrzebie, upadła przed Nim na kolana i wyciągnąwszy ręce ku Jego stopom, zawołała, jak zwykła była Go dawniej nazywać: Rabboni (Mistrzu)!" Jezus powstrzymał ją jednak, wyciągnąwszy rękę przed Siebie, i rzekł: Nie dotykaj się Mnie!
Nie wstąpiłem jeszcze do Ojca Mego. Wracaj do Mych braci i powiedz im te słowa: Idę do Ojca Mego i Ojca waszego, do Boga Mego i Boga waszego!" Po tych słowach znikł Jezus w jednej chwili z przed oczu Magdaleny. Otrzymałam objaśnienie, dlaczego Jezus zabronił Magdalenie dotykać się Go, ale już nie potrafię tego dokładnie powiedzieć; zdaje mi się, dlatego, że Magdalena z taką gwałtownością rzuciła się do uściśnięcia stóp Jego, z tym uczuciem, jakoby żył jeszcze, jak przedtem, i jakoby nic się nie zmieniło. Słowa Jezusa: "Nie wstąpiłem jeszcze do Ojca Mego" oznaczały, jak się dowiedziałam, że jeszcze po zmartwychwstaniu nie stawił się przed Swym Ojcem niebieskim i nie podziękował Mu za zwycięstwo nad śmiercią i odkupienie ludzkości. Chciał przez to niejako powiedzieć Jezus Magdalenie, że pierwsze radości Bogu się należą, że więc i ona powinna się najpierw zastanowić i podziękować Bogu za dopełnienie tajemnicy odkupienia i zwycięstwo nad śmiercią. Gdy Jezus zniknął, podniosła się Magdalena i niepewna, sen li to był, czy jawa, pobiegła jeszcze raz do grobu. Widząc próżne całuny i aniołów, doszła wreszcie do przekonania, że rzeczywiście Jezus zmartwychwstał cudownie, więc pospieszyła do swych towarzyszek. Jezus pojawił się Magdalenie mniej więcej o godzinie pół do trzeciej.
Zaledwie Magdalena się oddaliła, poszedł do ogrodu najpierw Jan, a za nim po chwili Piotr. Jan zatrzymał się u wejścia do groty, schylił się i zaglądnąwszy do środka, ujrzał, że drzwi grobu są w połowie otwarte, a całuny leżą próżne. Piotr, śmielszy, wszedł bez wahania do groty i zbliżył się do grobu, czym zachęcony Jan, odważył się także wejść do środka. Zaglądnąwszy do grobu, ujrzeli, że całuny leżą na środku zwinięte, wraz z ziołami, i owinięte opaską tak, jak zwykle kobiety składały chusty na schowanie. Chusta z twarzy leżała osobno na prawo przy ścianie, zwinięta także. Widząc to, uwierzyli zaraz obaj, że Jezus zmartwychwstał, równocześnie zrozumieli jasno odnośne słowa Jezusa i przepowiednie Pisma św., które przedtem brali tylko powierzchownie. Piotr zabrał całuny z grobu pod płaszcz, poczym opuścili obaj ogród furtką Nikodema i puścili się z powrotem do wieczernika. Jan znowu szedł prędzej, wyprzedzając Piotra.
Dwaj aniołowie, którzy przez cały czas spoczywania Jezusa w grobie odbywali przy Nim jakby straż świętą, pozostali jeszcze i po zmartwychwstaniu; widziały ich niewiasty, a byli jeszcze i wtenczas, gdy obaj Apostołowie przyszli do grobu. Zdaje mi się jednak, że Piotr ich nie widział. Słyszałam, jak później Jan mówił do uczniów z Emaus, że będąc przy grobie, widział anioła. W ewangelii nie wspominał jednak o tym, pewnie z pokory, by nie dać poznać, że widział więcej, niż Piotr.
Długi czas minął, nim strażnicy, leżący na ziemi bez przytomności, przyszli do siebie. Zerwali się z ziemi, strwożeni bardzo, nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, co zaszło. Zaraz też zabrali włócznie i płonące kagańce, ustawione dotychczas u wejścia dla oświetlenia groty, i powlekli się lękliwie do miasta przez bramę, którą wyprowadzono Jezusa. Magdalena, wybiegłszy z ogrodu, napotkała niewiasty i opowiedziała im o zjawieniu się Pana, poczym zaraz podbiegła do miasta przez pobliską bramę, niewiasty zaś zawróciły znowu ku ogrodowi. Nie doszły jednak jeszcze na miejsce, gdy pojawił się im Jezus w długiej, białej szacie, okrywającej Mu zupełnie ręce. Bądźcie pozdrowione, i rzekł im, a one, drżąc, upadły, Mu do nóg. Jezus wyrzekł kilka słów, wskazał ręką w jakąś stronę i znikł. Uradowane niewiasty pospieszyły przez bramę betlejemską na Syjon, by podzielić się radosną wieścią z uczniami, zebranymi w wieczerniku. Ci nie chcieli z początku dać wiary ani im, ani Magdalenie, uważając ich opowiadania za urojenie bujnej ich wyobraźni i nie dali się przekonać aż do powrotu Piotra i Jana.
Jan i Piotr - ten ostatni skupiony bardzo i zamyślony nad dziwnymi wypadkami spotkali, wracając do wieczernika, Jakóba Młodszego i Tadeusza, którzy wybrali się za nimi do grobu; i im w pobliżu wieczernika pojawił się Pan, co wielce wstrząsnęło ich umysły. Piotrowi musiał także w drodze pojawić się Jezus, bo widziałam, jak nagle odmalowało się na jego twarzy wielkie wzruszenie. Jan pewnie tego nie zauważył.

II. WNIEBOWSTĄPIENIE PANA JEZUSA

 WEDŁUG BIBLI

Potem rzekł do nich: "To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: Musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o Mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach". Wtedy oświecił ich umysły, aby rozumieli Pisma, i rzekł do nich: "Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie, w imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy. Wy jesteście świadkami tego. Oto Ja ześlę na was obietnicę mojego Ojca. Wy zaś pozostańcie w mieście, aż będziecie przyobleczeni mocą z wysoka".
Potem wyprowadził ich ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich. A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, wielbiąc i błogosławiąc Boga. ( Łk 24,44-53 )


W nocy przed Swym cudownym wniebowstąpieniem znajdował się Jezus z Apostołami i Najświętszą Panną w sali wieczernika. Uczniowie i święte niewiasty zebrani byli na modlitwie w salach bocznych. W środku sali pod płonącą lampą stał stół, a na nim leżały przaśne placki i stał kielich z winem. Apostołowie ubrani byli w suknie świąteczne. Jezus, mając naprzeciw Siebie Najświętszą Pannę, konsekrował, jak w Wielki Czwartek, chleb i wino. Przy konsekracji wina zdało mi się, jakoby czerwony promień spływał z ust Jezusa do kielicha, gdy zaś Apostołowie przyjmowali Najśw. Sakrament, widziałam, jakoby świetliste jakieś ciało wchodziło w ich usta. W ostatnich dniach przyjmowały także Najśw. Sakrament Magdalena, Marta i Maria Kleofy.
Nad ranem odprawiono pod lampą uroczyściej, niż zwykle, jutrznię. Następnie oddał Jezus jeszcze raz Piotrowi władzę nad wszystkimi, odziewając go w ów płaszcz, i powtórzył to, co mówił im nad Morzem Tyberiadzkim i na górze. Nauczał także o chrzcie i święceniu wody. Podczas jutrzni i nauki stało w sali za Najśw. Panną około 17 najzaufańszych uczniów. Zanim opuścili wieczernik, przedstawił im Jezus Najśw. Pannę jako Matkę ich wszystkich, Pośredniczkę ich i Orędowniczkę. Maryja zaraz też udzieliła Piotrowi i innym błogosławieństwa, a oni przyjęli je, ze czcią się przed Nią pochylając. W tej chwili ujrzałam Maryję, wzniesioną na tron, siedzącą w błękitnym płaszczu i w koronie na głowie. Było to dla mnie zmysłowym obrazem Jej nowej godności - jako Królowej miłosierdzia.
Dzień już szarzał, gdy Jezus wyszedł z Apostołami z wieczernika. Tuż za Apostołami szła Najświętsza Panna, a z tyłu w pewnym oddaleniu postępowała gromadka uczniów. Szli ulicami jerozolimskimi, pustymi jeszcze i cichymi, bo mieszkańcy pogrążeni byli dotąd we śnie. Jezus poważniał coraz więcej, coraz większy pośpiech przebijał się w Jego mowie i całym zachowaniu się. O ile poznałam, szli tą samą drogą, co i w Niedzielę Palmową; czułam, że Jezus przechodzi z nimi całą drogę Swej męki, by nauką Swą i upomnieniami dać im żywo odczuć spełnienie się obietnicy. Na każdym miejscu, gdzie odbyła się jakaś scena z Jego męki, zatrzymywał się chwil kilka, objaśniał im znaczenie tych miejsc i wykazywał spełnienie się proroctw i obietnic.
W wielu miejscach znać było ślady spustoszenia, pokopane były rowy, drogi pozagradzane kupami kamieni, lub innymi zaporami, bo Żydzi chcieli w ten sposób przeszkodzić czczeniu tych miejsc; Jezus, więc polecał uczniom, idącym z tyłu, usuwać zapory. Uczniowie wysuwali się naprzód, spełniali prędko polecenie, przepuszczali Jezusa naprzód z pokłonem głębokim i znowu szli z tyłu, gotowi na każde skinienie. Minąwszy bramę, wiodąca na Kalwarię, zwrócił się Jezus na prawo od drogi na miły placyk, obsadzony drzewkami; było to miejsce do modlitwy, jakich wiele jest w koło Jerozolimy. Usiadłszy tu z towarzyszami, nauczał ich Jezus i pocieszał, tymczasem zrobił się dzień. Z jasnością dzienną wstąpiła i otucha w serca uczniów; zdawało im się, że przecież może Jezus zostanie z nimi dłużej.
Tymczasem zaczęły napływać nowe gromady wiernych, między którymi jednak nie widziałam niewiast. Wnet wyruszył Jezus dalej drogą, wiodąca na Kalwarię i do św. grobu. Nie doszedłszy tam jednak, zboczył ku Górze Oliwnej, kołem okrążając miasto. Przez całą drogę naprawiali uczniowie szkody i usuwali zapory, pozastawianie przez Żydów na miejscach, gdzie Jezus przedtem nauczał lub się modlił. Potrzebne narzędzia znajdowali uczniowie w pobliskich ogrodach; przypominam sobie, że widziałam w ich ręku okrągłe łopaty, podobne do tych, jakich używa się przy pieczeniu chleba. Przybywszy pod Górę Oliwną, zatrzymał się Jezus w chłodnej, uroczej dolince, porosłej piękną, bujną trawą; dziwiło mnie to, że trawa nie była ani troszkę podeptana. Tłum wiernych, otaczający Jezusa, zwiększył się tak dalece, że już nie mogłam ich policzyć. Jezus tu długo rozmawiał i nauczał, jak ktoś, co wypowiada już ostatnie słowo i ma odejść. Czuli też wszyscy dobrze, że nadeszła chwila rozstania, ale nie myśleli, że to już teraz nastąpi.
Słońce wzbiło się już ponad horyzont i z wysokości stropu niebieskiego zsyłało na ziemię swe promienie. Nie wiem, czy dobrych używam wyrażeń, gdyż tam w Ziemi Obiecanej, na którą przenoszę się w widzeniu, nie wydaje mi się słońce tak bardzo oddalone od ziemi, jak u nas. Nie wygląda mi ono, jak u nas, jako mała, okrągła tarcza, lecz jakoby było bliżej ludzi, więcej bijące blaskiem; promienie także nie wydają mi się tak rozdrobnione, delikatne, lecz na kształt szerokich smug i pasów świetlanych. Na wspomnianej polance bawił Jezus przeszło godzinę.
W Jerozolimie ruch już dał się widzieć, mieszkańcy powstali ze spoczynku nocnego do zajęć dziennych; wnet też zauważono tłumy ludu, zebranego wkoło Góry Oliwnej, i zachodzono w głowę, co to może znaczyć. Powoli zaczęły i z miasta płynąć ku Górze Oliwnej gromady ludzi, przeważnie tych samych, którzy i w Niedzielę Palmową brali udział w pochodzie Jezusa. Ludzie cisnęli się tak licznie, że na węższych uliczkach powstał natłok. Tylko koło Jezusa i towarzyszących Mu uczniów ucisku nie było.
Jezus skierował się ku ogrodowi Getsemane, a stąd przez Ogrójec na szczyt Góry Oliwnej, omijając jednak miejsce, gdzie Go niedawno pojmano. Tłumy płynęły za Nim na górę jak fala różnymi drogami, drąc się przez zarośla i skacząc przez płoty. Jezus szedł coraz prędzej, a coraz większy blask bił od Niego. Uczniowie spieszyli za Nim, lecz nie mogli Mu sprostać. Wreszcie stanął Jezus na szczycie góry, jaśniejąc białym blaskiem słonecznym, a z nieba spuścił się ku Niemu krąg światła, gorejącego barwami tęczowymi. Tłumy zatrzymały się, olśnione blaskiem, wieńcem otaczając górę. Od Jezusa blask bił silniejszy niż otaczająca Go gloria. Lewą rękę przyłożył Jezus do piersi, a prawą błogosławił świat cały, obracając się na wszystkie strony; nie błogosławił Pan dłońmi, jak rabini, lecz jak chrześcijańscy biskupi. Radością przenikało mnie to błogosławieństwo, udzielone całemu światu. Wśród tłumów panowała głęboka cisza.
Wtem światło z niebios zlało się w jedno z blaskiem, bijącym z Jezusa. Postać zaś Jego, dotychczas widzialna, zaczęła się powoli od głowy rozpływać i jak gdyby znikać, podnosząc się ku górze. Wyglądało to, jak gdyby wchodziło jedno słońce w drugie, jakby płomień znikał w świetle, lub iskra w płomieniu. Blask szedł taki z wierzchołka góry, jak od słońca w samo południe, owszem mocniejszy jeszcze i jaskrawszy, bo przyćmiewał o wiele światłość dzienną. Już głowa Jezusa rozpłynęła się w tym morzu światła, a jeszcze widziałam świetliste Jego nogi, aż wreszcie cały zniknął mi z oczu. Mnóstwo dusz wchodziło ze wszystkich stron w obręb światła i wraz z Panem znikały ku górze. Tak, więc przedstawiło mi się wniebowstąpienie; nie widziałam, by Jezus unosił się w powietrzu ku niebu, lecz pogrążył się i niejako rozpłynął ku górze w obłoku świetlanym.
Z obłoku tego spadła jakoby rosa świetlana na zebrane w koło tłumy; wszystkich zdjął strach i podziw, a blask olśnił ich oczy. Apostołowie i uczniowie, stojący najbliżej, nie mogli znieść oślepiającej jasności, więc spuścili oczy ku ziemi, wielu rzuciło się twarzą na ziemię; Najśw. Panna, stojąca tuż za nimi, spoglądała spokojnie przed Siebie. Po kilku chwilach, gdy blask się nieco zmniejszył, ośmielili się zebrani wznieść oczy w górę; miotani najrozmaitszymi uczuciami, spoglądali w ciszy głębokiej ku obłokowi świetlanemu, otaczającemu wciąż jeszcze szczyt góry. Wtem ujrzałam w świetle spuszczające się w dół dwie postacie, z początku małe, ale zwiększające się coraz za zbliżaniem się ku ziemi. Byli to dwaj mężowie w długich, białych szatach, z laskami w ręku, jakby Prorocy. Stanąwszy spokojnie na ziemi, przemówili do tłumu, a głosy ich brzmiały jak dźwięk puzonu; byłam pewna, że słyszano ich aż w Jerozolimie.
„Mężowie Galilejscy - rzekli — dlaczego stoicie tu i spoglądacie bezradnie w niebo? Ten Jezus, który z pośród was wzięty jest do nieba; wróci kiedyś tak, jak widzieliście Go wstępującego do nieba".
To rzekłszy, znikli. Blask trwał jeszcze czas jakiś, wreszcie rozpłynął się powoli zupełnie, podobnie jak światło dzienne rozpływa się w mroku nocnym. — Teraz dopiero zaczęli uczniowie boleć, zrozumiawszy, co się stało. Oto ich Pan i Mistrz odszedł od nich do Ojca Swego niebieskiego. Niektórzy, odurzeni boleścią, rzucali się na ziemię. Gdy blask znikł zupełnie, przyszli trochę do siebie; inni zaczęli się kupić koło nich, potworzyły się liczne gromadki, święte niewiasty zbliżyły się także, a wszyscy rozprawiali, zastanawiali się nad tym, co zaszło, wahali się i stali tak jeszcze długą chwilę, spoglądając w górę. Wreszcie podążyli Apostołowie i uczniowie do wieczernika, a za nimi święte niewiasty.
Niektórzy płakali, jak niepocieszone dziatki, inni skupieni byli w sobie i głęboko zamyśleni, tylko Najświętsza Panna, Piotr i Jan spokojni byli, a otucha nie ustąpiła z ich serc. Za to w innych gromadkach byli tacy, którzy oddalali się stąd z niewiarą i zwątpieniem w zatwardziałości serca. Na szczycie Góry Oliwnej, skąd Jezus wstąpił w niebo, była płaska skała. Stojąc na niej, przemawiał Jezus jeszcze, zanim udzielił błogosławieństwa i zniknął w obłoku. Ślady stóp Jego pozostały odciśnięte na kamieniu. Niżej zaś, na innym kamieniu, pozostał ślad ręki Najśw. Panny. Południe już minęło, zanim wszystek tłum rozszedł się do domów.
Uczuwszy się samymi, byli Apostołowie i uczniowie z początku niespokojni, bo uważali się całkiem za opuszczonych, spokojne jednak zachowanie się Najśw. Panny wlało pociechę w ich serca. Zaufali słowu Jezusa, że Maryja ma być dla nich Matką, Pośredniczką i Orędowniczką, więc Jej obecność pokojem ich napełniła.
W Jerozolimie panował między Żydami pewien popłoch. Zamykano gdzieniegdzie drzwi i okiennice i schodzono się gromadnie po domach. W ogóle w ostatnich dniach, a szczególnie dziś, znać było rodzaj niepokoju wśród Żydów. Przez następne dni bawili Apostołowie wciąż w obrębie wieczernika wspólnie z Najśw. Panną. Od czasu ostatniej uczty, spożytej z Jezusem, przy której po raz pierwszy Maryja siedziała naprzeciw Jezusa, zajmowała ona odtąd zawsze to miejsce, tylko, że teraz, kiedy nie było Pana, miała naprzeciw Siebie Piotra, który zastępował miejsce Jezusa przy modlitwie i ucztach. Czułam, że Maryja nabrała teraz większego znaczenia wobec Apostołów, i że w osobie Swej przedstawia niejako Kościół.
Apostołowie trzymali się teraz bardzo w ukryciu. Z szerszej rzeszy wyznawców nikt nie pojawiał się u nich w wieczerniku. Oni też sami nie wychodzili nigdzie, strzegąc się bardziej niż inni prześladowań ze strony Żydów; zarazem przestrzegali ściślej i w większym porządku modlitw i ceremonii, niż uczniowie, zajmujący inne komnaty wieczernika, bo ci ostatni częściej wychodzili z domu i wchodzili. Niektórzy uczniowie odprawiali nocą z wielkim nabożeństwem drogę krzyżową.
Przy wyborze Macieja na Apostoła widziałam, jak Piotr stał w wieczerniku w gronie Apostołów, odziany w płaszcz swój biskupi. Uczniowie zgromadzeni byli w otwartych salach przyległych. Piotr podał jako kandydatów na ten urząd Barsabę i Macieja. Stali oni właśnie w pośród odosobnionej gromadki uczniów, z których niejeden pragnął gorąco być wybranym na miejsce Judasza, tylko Ci obaj nie myśleli wcale o tym i nie żądni byli tej nowej godności. W dzień potem rozstrzygnięto losem podczas ich nieobecności wybór między nimi; los padł na Macieja, więc zaraz poszedł jeden do mieszkania uczniów, by go przyprowadzić.

III. ZESŁANIE DUCHA ŚWIĘTEGO

WEDŁUG BIBLI

Kiedy nadszedł wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy, znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu. Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden. I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić. Przebywali wtedy w Jerozolimie pobożni Żydzi ze wszystkich narodów pod słońcem. Kiedy więc powstał ów szum, zbiegli się tłumnie i zdumieli, bo każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku. "Czyż ci wszyscy, którzy przemawiają, nie są Galilejczykami?" - mówili pełni zdumienia i podziwu. "Jakżeż więc każdy z nas słyszy swój własny język ojczysty? - Partowie i Medowie, i Elamici, i mieszkańcy Mezopotamii, Judei oraz Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii oraz Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny, i przybysze z Rzymu, Żydzi oraz prozelici, Kreteńczycy i Arabowie - słyszymy ich głoszących w naszych językach wielkie dzieła Boże". Zdumiewali się wszyscy i nie wiedzieli, co myśleć: "Co ma znaczyć?" - mówili jeden do drugiego. "Upili się młodym winem" - drwili inni. ( Dz 2,1-13 )


W wigilię Zielonych Świąt przystrojono wspaniale całą salę wieczernika zielonymi drzewkami, a w gałęzie powstawiano wazony z kwiatami; zielone girlandy przyozdabiały salę od jednej ściany do drugiej. Poodsuwano ruchome ściany, oddzielające sale boczne i przedsionek i zamknięto tylko bramę, wiodącą z dziedzińca na zewnątrz. Przed zasłoną sanktuarium ustawiono stolik, nakryty białą i czerwoną chustą i położono na nim zwoje pisma. Piotr stanął przed stolikiem, za nim w prostej linii u wejścia z przedsionka stała Najśw. Panna w zasłonie na twarzy, a za nią w przedsionku św. niewiasty. Apostołowie stali dwoma rzędami wzdłuż ścian sali, zwróceni twarzą do Piotra; za nimi w salach bocznych zajęli miejsca uczniowie, biorąc udział we wspólnych modlitwach i śpiewach chóralnych.
Potem łamał Piotr i rozdzielał pobłogosławiony przez siebie chleb najpierw Najśw. Pannie, następnie Apostołom i uczniom. Wszyscy całowali go przy tym w rękę, a nawet Najśw. Panna. Oprócz św. niewiast, było w wieczerniku razem z Apostołami około 12-u uczniów.
Po północy nastało dziwne jakieś poruszenie w całej naturze, udzielając się wszystkim zebranym, którzy stali w koło w sali głównej i pobocznych, wsparci o filary, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, w cichej pogrążeni modlitwie. Spokój i głęboka cisza zapanowała w całym domu.
Nad ranem ujrzałam nad Górą Oliwną obłok świetlisty o srebrno białym połysku, spuszczający się z nieba ukośnie w kierunku wieczernika. Z dala wyglądał obłok, jak okrągła kula, poruszająca się pod miłym, ciepłym tchnieniem wiatru. Obłok, im bliżej nadpływał, tym stawał się większy; jak mgła świetlista przeciągnął nad miastem, aż coraz bardziej gęstniejąc i przezroczystym się stając, zatrzymał się nad wieczernikiem i zniżył nad dach z wzrastającym szumem na kształt nisko płynącej chmury nawalnej. Wielu Żydów w mieście spostrzegłszy obłok, a przestraszeni szumem, pobiegli do świątyni; mnie samą ogarnęła z początku dziecięca trwoga na myśl, gdzie też się skryję, jeśli grom z tej chmury uderzy; całe, bowiem zjawisko miało wielkie podobieństwo z szybko nadciągającą nawałnicą, tylko, że chmura pochodziła z nieba, nie z ziemi, zamiast ciemną, była jasną, i nie słychać było grzmotów tylko szum niezwykły, który się dawał odczuć jako ciepły, pokrzepiający powiew wiatru.
Zniżywszy się nad wieczernik, błyszczał obłok coraz jaśniej, a szum stawał się z każdą chwilą większy. Dom cały jaśniał coraz więcej; zebrani modlili się z wzrastającym skupieniem i namaszczeniem. Wtem z szumiącego obłoku spłynęły na cały budynek białe strugi światła, krzyżując się siedmiorako, a niżej znowu rozdzielając się na delikatniejsze promienie i ogniste krople.
Punkt, w którym krzyżowały się smugi świetlne, otoczony był barwnym łukiem tęczowym, a w pośród niego ujrzałam unoszącą się świetlistą postać z wychodzącymi z pod pachy szerokimi skrzydłami, czy też promieniami, podobnymi do skrzydeł. W tej chwili światłość ogromna ogarnęła cały budynek, przygasając zupełnie blask pięcioramiennej lampy. Zebrani, popadłszy w zachwycenie, mimo woli podnieśli oblicza z pragnieniem ku górze, i oto w usta każdego wpłynęły smugi świetlne, jak płonące ogniste języki. Zdawało się, jak gdyby wdychali w siebie z pragnieniem ogień i napawali się nim, i jakoby pragnienie występowało im z ust naprzeciw płomieni, święty ten ogień spłynął także na uczniów i niewiasty, obecne w przedsionku, ale na różnych w różnej sile i różnej barwie. Tak rozpłynął się powoli cały obłok w świetlistym deszczu.
Radość i odwaga wstąpiła w serca zebranych po tym wylewie darów Ducha świętego. Wszyscy wzruszeni byli i jakby oszołomieni, ale lęk ustąpił z ich serc; śmiało i z ufnością patrzeli w przyszłość. Skupiono się koło Najśw. Panny, która jedna była zupełnie spokojna, umiejąc, jak zawsze, zapanować nad sobą. Apostołowie ściskali się nawzajem, wołając radośnie a śmiało: „Co to jest? Co się stało z nami?" Zaraz pospieszyli do uczniów, którzy także, odczuwszy zstąpienie Ducha świętego, wzruszeni byli bardzo. Św. Niewiasty padały sobie w objęcia, roniąc łzy radości. Wszystkich ogarnęło uczucie nowego, jakiegoś życia, pełnego radości, pewności siebie i odwagi. Przede wszystkim pospieszono podziękować Bogu za to, więc wszyscy ustawili się w porządku jak przedtem, odmówili modlitwy i odśpiewali psalmy dziękczynne. Światło tymczasem powoli znikło. Piotr miał następnie naukę do uczniów i zaraz rozesłał część ich do gospód, zajętych przez ludzi, sprzyjających nauce Chrystusowej, a przybyłych do Jerozolimy na święta.
Od wieczernika aż ku sadzawce Betsaidy ciągnęły się rzędem szopy i otwarte gospody, zajmowane zwykle przez licznych przybyszów, napływających ze wszystkich stron na święta. I na nich także spłynęło nieco łaski Ducha świętego. W ogóle w sercach wszystkich ludzi dała się odczuć zmiana; dobrzy doznali wewnętrznego poruszenia i oświecenia, źli trwogę tylko poczuli i jeszcze bardziej utrwalili się w zaślepieniu. Większość obcych, którzy przybyli na święta, obozowała tu już od Wielkanocy; tym, bowiem, którzy daleko mieszkali, nie opłaciłoby się było powracać po Wielkanocy do domu i zaraz znowu wybierać się na Zielone Święta. Słysząc i widząc wszystko, co się tu działo od Wielkanocy, nabrali zaufania do uczniów i skłaniali się ku nowej nauce. Dlatego to pospieszyli uczniowie do nich, by oznajmić im, że spełniła się obietnica zesłania Ducha świętego, a oni zaraz zrozumieli, co oznaczało to dziwne wzruszenie ich serc, z którego nie umieli sobie zdać sprawy. Uczniowie polecili im zebrać się gromadnie koło sadzawki Betsaida.
W wieczerniku tymczasem włożył Piotr ręce na pięciu Apostołów, którzy mieli pomagać mu uczyć i chrzcić nad sadzawką Betsaida. Byli to Jakób Młodszy, Bartłomiej, Maciej, Tomasz, i Juda Tadeusz. Ostatni miał przy tym święceniu widzenie, jakoby obejmował rękoma ciało Zbawiciela i przyciskał je do piersi.
Przed wyruszeniem ku sadzawce Betsaida przyjęli Apostołowie klęcząc błogosławieństwo Najśw. Panny. Przed wniebowstąpieniem Jezusa odbyło się to stojąco. Odtąd zawsze błogosławiła Maryja Apostołów przed wyjściem i po powrocie. W takich razach i w ogóle ilekroć występowała w nowej Swej godności, miała na Sobie obszerny biały płaszcz, żółtawą zasłonę i błękitną taśmę wyszywaną spływającą z obu stron od głowy aż do ziemi, przytrzymaną na głowie białą jedwabną opaską.
Jezus sam zarządził tak, by chrzest nad sadzawką Betsaida odbył się w dniu dzisiejszym. To też uczniowie porobili już ku temu różne przygotowania tak koło sadzawki, jak i w starej synagodze, zajętej na użytek chrześcijan. Ściany synagogi obwieszono kobiercami, a od synagogi do sadzawki poprowadzono kryty krużganek.
W uroczystej procesji wyruszyli Apostołowie i uczniowie parami z wieczernika nad sadzawkę. Uczniowie nieśli w skórzanych worach wodę święconą, jeden zaś trzymał kropidło. Nowo wyświęceni Apostołowie, w liczbie pięciu, stanęli u pięciu wejść ku sadzawce i w natchnieniu wielkim zaczęli przemawiać do ludu. Piotr zajął mównicę, ustawioną na trzecim tarasie sadzawki, począwszy od góry; ten, bowiem taras był najszerszy. Słuchacze zapełnili wszystkie pięć tarasów. Osłupienie ogarnęło tłumy, gdy Apostołowie zaczęli mówić, bo oto, każdemu z cudzoziemców zdało się, że Piotr przemawia doń w jego własnym języku. Piotr zabrał głos, wśród ogólnego zdumienia jak to opowiadają, „Dzieje Apostolskie."
Ponieważ wielu zgłosiło się zaraz do chrztu, więc przede wszystkim poświęcił Piotr uroczyście w towarzystwie Jana i Jakóba Młodszego wodę w sadzawce, pokrapiając ją wodą święconą, przyniesioną w worze z wieczernika. Przygotowania do chrztu i sam chrzest zajęły cały dzień. Lud zbliżał się na przemian w pojedynczych gromadach do mównicy Piotra, inni Apostołowie nauczali i chrzcili u wejść. Najświętsza Panna zaś i święte niewiasty rozdawały w synagodze białe suknie dla nowochrzczeńców. Rękawy tych sukien spięte były ponad ręką czarnymi tasiemkami, które po chrzcie obwiązywano i składano razem na kupę. Przyjmujący chrzest wspierali się na poręczach, Apostołowie zaś czerpali wodę misą i z niej chlustali po trzykroć ręką na głowę chrzczonego; zużyta woda spływała rynnami na powrót do sadzawki. Jedna taka misa wody wystarczała na dziesięć par osób.
Gdy dwóch ochrzczono, przyprowadzali ci zaraz dwóch nowych i już jako rodzice chrzestni wkładali na nich ręce. Chrzest przyjęli tu przeważnie tacy, którzy ochrzczeni już byli chrztem Jana. Święte niewiasty także ochrzczono; ogółem przyłączyło się dziś do Kościoła Chrystusowego około 3000 ludzi. Wieczorem powrócili Apostołowie i uczniowie do wieczernika, spożyto wieczerzę, połączoną ze zwyczajnym łamaniem błogosławionego chleba, poczym odprawiono modlitwy wieczorne.
Żydzi ofiarowywali dziś w świątyni dwa małe chleby z tegorocznego ziarna, składano je w stosy i potem rozdzielano ubogim. Widziałam także, że arcykapłan trzymał w ręku pęk grubych kłosów, jakby z tureckiej pszenicy.
Ofiarowywano dalej jakieś korzenie i nieznane mi owoce. Przywieźli to wszystko kupcy na jucznych osłach i w szopach sprzedawali ludowi. Chleb na ofiarę piekł każdy sam. Apostołowie za pośrednictwem Piotra złożyli w ofierze tylko dwa chleby.
Nazajutrz udali się znowu Apostołowie i uczniowie nad sadzawkę, przyjąwszy przedtem błogosławieństwo Najświętszej Panny, gdzie nauczano i chrzczono znowu przez cały dzień.

IV. WNIEBOWZIĘCIE MARYI

WEDŁUG BIBLI
Wtedy Maryja rzekła: "Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię - a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia zachowuje dla tych, co się Go boją. On przejawia moc ramienia swego, rozprasza ludzi pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia. Ujął się za sługą swoim, Izraelem, pomny na miłosierdzie swoje - jak przyobiecał naszym ojcom - na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki".( Łk 1,46-56 )


Otworzono potem modlitewnik i ustawiono w nim ołtarz przed krzyżem, stojącym w tabernakulum. Na ołtarzu postawiono płonące świece, a Piotr przystąpił do odprawiania Mszy świętej w ten sam sposób, jak i przedtem odprawiał Mszę w kościele przy sadzawce Betesda. Przez całą Mszę siedziała Maryja na posłaniu. Piotr był ubrany w albę, pallium, mieniące się czerwonym i białym kolorem, i swój wielki płaszcz; czterej asystujący mu Apostołowie mieli na sobie także szaty obrzędowe. — Przyjąwszy sam Komunię świętą, podał Piotr i innym Najśw. Sakrament. Podczas Mszy św. przybył Filip, spieszący prosto z Egiptu. Płacząc rzewnie, przyjął błogosławieństwo Najśw. Panny, a potem spożył osobno Komunię świętą.
Maryi zaniósł Piotr Najśw. Sakrament w owym krzyżu o pięciu schowkach. Jan niósł za nim na czaszy kielich z Krwią Przenajświętszą. Kielich to był mały, barwy białej, jakby lany z masy jakiej, kształtem podobny był do kielicha, w którym Jezus konsekrował wino przy ostatniej wieczerzy; nóżka była tak krótka, że tylko dwoma palcami można ją było ująć. Tadeusz niósł przed nimi małą kadzielnicę. Najpierw udzielił Piotr Najświętszej Pannie Sakramentu Ostatniego Namaszczenia w zupełnie podobny sposób, jak to się odbywa teraz. — Następnie podał Jej Komunię świętą, którą Maryja spożywała wyprostowana, nie opierając się; zaraz jednak potem opadła na poduszkę i dopiero po krótkiej modlitwie, odmówionej przez Apostołów, podniosła się znowu, ale nie tak już wysoko, by przyjąć Krew Przenajświętszą z kielicha, podanego Jej przez Jana.
Po Komunii nic już nie mówiła Maryja. Leżała spokojnie, zwróciwszy oczy w górę; twarz Jej uśmiechnięta była i kwitnąca, jak za czasów młodości. Wtem ujrzałam cudowne zjawisko. Znikła mi z oczu powała sypialni, lampa zdawała mi się wisieć wolno w powietrzu, szeroka struga światła unosiła się od ciała Maryi w górę ku niebiańskiej Jerozolimie, ku Tronowi Trójcy Przenajświętszej. Po obu bokach tej smugi widać było świetliste obłoczki, z pośród których przezierały twarze Aniołów. Maryja wzniosła z utęsknieniem ręce ku tej niebiańskiej Jerozolimie, ciało Jej uniosło się wraz z całym okryciem ponad posłanie, z ciała zaś zdawała się występować dusza w postaci świetlistej, wyciągającej także ręce w górę. Dwa chóry Aniołów złączyły się w jedno pod tą postacią i uniosły Ją ze sobą w górę, oddzielając od ciała, które martwe już opadło na posłanie z rękoma, skrzyżowanymi na piersiach. Duszy Maryi wyszło naprzeciw mnóstwo dusz Świętych, między którymi poznałam dusze Józefa, Anny, Joachima, Jana Chrzciciela, Zachariasza i Elżbiety. W ich orszaku uniosła się dusza Maryi ku Swemu Boskiemu Synowi, którego rany błyszczały jeszcze wspanialszym światłem, niż blask Go otaczający. On zaś przyjął Ją radośnie i oddał Jej zaraz berło władzy nad całym kręgiem ziemskim. Równocześnie ujrzałam ku wielkiej radości, że wielka ilość dusz, uwolnionych z czyśćca, spieszyła za Maryją do nieba; dowiedziałam się zarazem, i to na pewno, że corocznie w święto Wniebowzięcia Najśw. Panny uzyska wielu Jej czcicieli uwolnienie z mąk czyśćcowych. Piotr i Jan musieli także widzieć tę chwałę i tryumf Najśw. duszy Maryi, bo stali zapatrzeni w niebo, podczas gdy inni Apostołowie klęczeli pochyleni ku ziemi, toż samo uczniowie i niewiasty. Zwłoki Najświętszej Panny spoczywały na posłaniu, blaskiem otoczone; oczy były zamknięte, ręce złożone na krzyż na piersiach. Maryja umarła o godzinie dziewiątej według rachuby żydowskiej, podobnie jak Jezus na krzyżu.
Przekonawszy się, że śmierć nastąpiła rzeczywiście, nakryły niewiasty święte zwłoki całunem; odstawiły na bok i pozakrywały wszystkie sprzęty w domu, tak samo i ognisko. Następnie same pobrały zasłony na twarz i zebrawszy się w przedniej komnacie, modliły się wspólnie, to klęcząc, to siedząc. Apostołowie także, nakrywszy głowy szalem, noszonym na szyi, ustawili się w porządku do wspólnej modlitwy, dwóch zaś uklękło, jeden w głowach, drugi w nogach przy łożu Maryi na cichą modlitwę. Zmieniali się tak przy łożu cztery razy na dzień. Także „Drogi Krzyżowej" nie zaniedbali Apostołowie odprawić. Andrzej i Maciej zajęli się zaraz przysposobieniem grobu; obrano na to ową grotę, w której Maryja i Jan urządzili stację grobu Chrystusa. Grota nie była tak wielka, jak grób Jezusa; wysoka była najwyżej na chłopa. Wkoło groty był ogródek, ogrodzony żerdkami. Ze wzgórka schodziło się w dół do groty. W głębi znajdowało się łoże grobowe z kamienia, podobne do wąskiego ołtarza, w którym było wyżłobienie kształtu owiniętego ciała; w miejscu, gdzie miała spocząć głowa, było małe podwyższenie. Na pobliskim wzgórku obok groty była stacja Kalwarii. Nie stał tam krzyż osobny, tylko w kamieniu był wyżłobiony. Andrzej z wielką gorliwością pracował nad przysposobieniem grobu Maryi; przed grobowcem umieścił lekkie drzwi. Tymczasem niewiasty, między którymi widziałam córkę Weroniki i matkę Jana Marka, zajęły się balsamowaniem świętego ciała Maryi według przepisów żydowskich. Naznosiły korzeni różnych i świeżych ziół w wazonach, poczym za-mknęły drzwi wejściowe, jak również drzwi od przedniej komnaty, zapaliły światła i wzięły się do roboty. Rozebrały zupełnie namiocik sypialny Najśw. Panny, by mieć więcej miejsca. Nie składano go już więcej na powrót, owszem zaraz po pogrzebie usunęła służebna także przepierzenie, gdzie schowane były suknie, i uprzątnęła to wszystko z komnaty. Pozostawiono tylko ołtarz przed krzyżem w modlitewniku Maryi, a tak cała komnata przemieniła się w małą kapliczkę, gdzie modlili się Apostołowie i składali Najświętszą bezkrwawą Ofiarę. Podczas gdy niewiasty zajęte były koło świętych zwłok, odmawiali Apostołowie modły chóralne, częścią w przedniej komnacie, częścią z zewnątrz domu. — Niewiasty święte balsamowały z największym nabożeństwem i czcią ciało Maryi w ten sam sposób, jak balsamowano Najświętsze Ciało Jezusa. Zdjęły zwłoki z łoża śmierci wraz z całym okryciem i złożyły je w długi kosz, wyścielony suknami tak grubo,ciało wystawało ponad kraj kosza. Święte Ciało wydawało się nadzwyczaj suche, bielutkie, blaskiem otoczone, a tak lekkie, jakby w tych powiciach nic nie było; więc też z łatwością przychodziło niewiastom dźwigać je. Lica były świeżutkie, jaśniejące. Niewiasty poucinały bujne loki włosów, by schować je sobie na pamiątkę, poczym obłożyły całe ciało korzeniami i ziołami, najwięcej wkoło szyi i głowy, koło ramion i pod pachami. Zanim owinięto tak przygotowane zwłoki w białe całuny, odprawił Piotr przy ołtarzu modlitewnika bezkrwawą Ofiarę i podał wszystkim Apostołom Komunię świętą. Następnie przystąpili Piotr i Jan do zwłok, ubrani w swe płaszcze obrzędowe. Jan trzymał w ręku naczynie z Olejem świętym, a Piotr, modląc się i maczając w nim palce, pomazał olejem na krzyż czoło, ręce i nogi Maryi, poczym niewiasty owinęły zwłoki zupełnie w całuny. Na głowę włożyły Maryi wieńce z białych, czerwonych i niebieskich kwiatów, jako godło Jej dziewictwa; twarz przykryły przejrzystą chustą, przez którą widać było oblicze Maryi, okolone wieńcem kwiatów. Nogi, obłożone ziołami, także można było rozpoznać przez przejrzyste okrycie. Owinięte ręce skrzyżowane były na piersi. Tak przygotowane ciało złożono do trumny z bielutkiego drzewa i przykryto szczelnie przylegającym, obłączastym wiekiem, które przymocowano do trumny trzema szarymi taśmami. Trumnę ułożono na marach, podobnych do hamaka, lub wiszącej kołyski, przyczepionej na rzemykach do drążków.
Obrzęd ten cały odbywał się z rozrzewniającą uroczystością. Żałość i smutek widać było na wszystkich twarzach, smutek więcej zewnętrzny i więcej ludzki, niż przy pogrzebie Jezusa. Wtenczas przytłumiała ludzkie uczucie smutku święta trwoga i cześć i groza tajemna. Wyruszył wreszcie orszak żałobny do groty, oddalonej stąd o pół godziny drogi. Piotr i Jan wynieśli trumnę na rękach przed drzwi, przed domem włożyli trumnę na powrót na nosze i wzięli na barki. Sześciu Apostołów niosło mary, zmieniając się na przemian; reszta Apostołów szła przed trumną, za trumna zaś postępowały święte niewiasty. Niesiono także kilka kaganków na żerdziach.
Przybywszy przed grotę, postawili Apostołowie mary na ziemi. Czterech Apostołów wniosło trumnę do wnętrza i postawili ją w zagłębieniu grobowca, potem wszyscy wchodzili pojedynczo do groty, klękali przed świętymi zwłokami i modlili się krótko, cześć im oddając i żegnając się z nimi. Następnie zastawiono grobowiec od dołu aż do sklepiającej się łukowato ściany tylnej zasłoną z plecionki. Przed wejściem do groty wykopano rów i posadzono weń gęsto krzewy, częścią kwitnące jeszcze, częścią pokryte już jagodami, że można było wejść do groty tylko bokiem przez zarośla. Zaraz tej samej nocy po pogrzebie nastąpiło cudowne wniebowzięcie Najświętszej Panny. W ogródku przed grotą modlili się w nocy Apostołowie i święte niewiasty, i śpiewali psalmy. Wtem spuściła się z góry na grotę szeroka smuga świetlna, a w niej w trzech kołach trzy chóry Aniołów, w pośrodku zaś nich jaśniejąca dusza Najświętszej Panny. Przed Nią szedł Jej Boski Syn z jaśniejącymi znakami ran na rękach i nogach. Oblicza Aniołów w środkowej glorii wkoło duszy Najświętszej Panny, wydawały się jak oblicza malutkich dzieci, w drugim kole, jak oblicza dzieci sześcio - lub ośmioletnich, w trzecim, najdalszym, jak oblicza młodzieńców. Twarze tylko znać było wyraźnie, reszta postaci rozpływała się w blasku przejrzystym.
Wewnątrz groty w grobie otaczał głowę Najświętszej Panny jakby wieńcem chór duchów błogosławionych. Nie wiem, czy i o ile obecni widzieli to wszystko, ale widziałam, że z osłupieniem i czcią spoglądali w górę, lub wstrząśnięci, rzucali się twarzą na ziemię. Cudowne zjawisko zniżało się nad grotę, stając się coraz wyraźniejszym, a poza nim ciągnął się szlak świetlisty aż ku niebieskiej Jerozolimie. Najświętsza dusza Maryi, minąwszy Jezusa, przeniknęła przez skałę do grobu i wzniosła się zaraz na powrót wraz z świętem ciałem Maryi przemienionym już i jaśniejącym, poczym cały ten niebiański, cudowny orszak uniósł się w górę ku niebiańskiej Jerozolimie w przybytki wiecznej szczęśliwości. Na drugi dzień odmawiali właśnie Apostołowie modlitwy chóralne, gdy przybył Tomasz z dwoma towarzyszami. Jednym z nich był uczeń Jonatan Eleazar, drugi był sługą Tomasza, a i pochodził z najdalszego kraju świętach Trzech Królów. Tomasz zasmucił się ogromnie, dowiedziawszy się, że już złożono Najświętszą Pannę do grobu. Płakał rzewnie i nie mógł się uspokoić z żalu, że tak późno przybył. Wśród łez gorzkich uklęknął z Jonatanem, na tym miejscu, gdzie najświętsza dusza Maryi rozstała się z ciałem; długo klęczał także przed ołtarzem. Apostołowie nie przerywali sobie modlitw za przyjściem Tomasza, dopiero, ukończywszy śpiewy chóralne, zebrali się wkoło niego, podnieśli go z ziemi, ściskali i pocieszali; podano zaraz jemu i towarzyszom posiłek, składający się z chleba, miodu i napoju w małych kubkach.
Tomasz pragnął przede wszystkim ujrzeć jeszcze raz zwłoki Najświętszej Panny, więc wzięto kagańce i udano się z nim do grobu. Dwaj uczniowie odchylili zarośla, a Tomasz, Eleazar i Jan weszli do groty, modląc się chwilę przed trumną. Trumna stała na tyle wysoko, że można ją było łatwo otworzyć. Jan ściągnął trzy taśmy, przytrzymujące wieko, zdjął wieko na bok, i oto, ku wielkiemu zdumieniu, ujrzeli próżne całuny, ułożone w zupełnym porządku, jak okrywały przedtem zwłoki. Tylko na miejscu, gdzie była twarz, usunięte było przykrycie i na piersiach nieco otworzone. Opaski z rąk leżały w porządku, lekko rozsunięte. Apostołowie wznieśli ręce w osłupieniu, a Jan zawołał:" „Niema Jej już tu!". Wbiegli inni do groty, zaczęli płakać i modlić się, wznosząc w górę ręce, to znów rzucali się na ziemię, powoli jednak zaczynali pojmować, co się stało, wspomniawszy na widzenie, jakie mieli zeszłej nocy. Wreszcie zabrali Apostołowie wszystkie całuny i trumnę jako relikwie i szli do domu, przez całą drogę krzyżową modląc się i śpiewając psalmy.
Gdy powrócili do domu, umieścił Jan całuny na składanym stoliku przed ołtarzem. Apostołowie modlili się, a Piotr stanął osobno, jak gdyby rozpamiętywał jakąś tajemnicę. Następnie odprawił Piotr przed ołtarzem w modlitewniku Maryi Mszę świętą, podczas której Apostołowie stali rzędem za nim, modląc się i śpiewając. Niewiasty słuchały Mszy świętej, stojąc w drzwiach i przy murze koło ogniska.
Młody sługa Tomasza, ochrzczony już, był cudzoziemcem; cerę miał brunatną, oczy małe, wystające kości policzkowe, nos i czoło wpadnięte. Był zupełnie niewinny i potulny. Robił wszystko, co chciano, stawał, lub siadał, gdziekolwiek i mu kazano, patrzał w tę stronę, gdzie mu polecono, a uśmiechał się do każdego. Gdy Tomasz płakał, płakał i on; teraz pozostał już na zawsze przy Tomaszu. Widziałam raz, jak wlókł wielkie kamienie do kapliczki, którą Tomasz budował. Przez czas swego tu pobytu zbierali się często Apostołowie i uczniowie razem, i opowiadali sobie przygody, przebyte w podróżach.
Przed rozejściem się w obce kraje zasypali Apostołowie ziemia wejście do groty, w której mieścił się grób Maryi. Za to z drugiej strony zrobili niski chodnik do tylnej ściany groty i wykuli otwór w ścianie, przez który można było grób widzieć. O chodniku tym wiedziały prócz nich tylko św. niewiasty. Nad grotą wystawili kapliczkę z drzewa i plecionki, a ściany kapliczki obili matami i kobiercami, w kapliczce zaś ustawili mały ołtarz z kamienia. Za ołtarzem rozwieszone było płótno, na którym wyszyty był, czy wyhaftowany, wizerunek Najśw. Panny, ubranej w szaty świąteczne. Ogródek przed grobem i w ogóle całą drogę krzyżowa upiększono znacznie. Komnatę, w której mieścił się modlitewnik Maryi i Jej , sypialnia, zamieniono na formalny kościółek.
Służebna Maryi mieszkała nadal w przedniej komnacie; a dla potrzeb duchowych, mieszkających w osadzie wiernych zostawiono dwóch uczniów. Po raz ostatni odprawiono w domku Maryi uroczyste nabożeństwo, poczym Apostołowie rozeszli się w różne strony, wśród łez rzewnych na pożegnanie się uściskawszy. Od czasu do czasu pojawiał się tu który z Apostołów, lub uczniów, by pomodlić się w domku Maryi.
Na pamiątkę i ku czci Najśw. Panny stawiali wierni w wielu miejscowościach kościółki, naśladujące kształtem Jej domek. Drogę krzyżową i grób Jej zwiedzali przez długi czas pobożni chrześcijanie.

V. UKORONOWANIE MATKI BOŻEJ NA KRÓLOWĄ NIEBA I ZIEMI

WEDŁUG BIBLII
Potem wielki znak się ukazał na niebie: Niewiasta obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami, a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu. ( Ap 12,1 )



O ukoronowaniu Matki Bożej na Królową Nieba i Ziemi Anna Katarzyna Emmerich już nie pisała… lecz fakt, że Matka Boża jest KRÓLOWĄ NIEBA I ZIEMI jest dla mnie oczywisty...


3 komentarze:

  1. Dziękuję za te rozważania.W duchu takiej pokory uczestniczyłam w tajemnicach radosnych.Niepojęta jest moc Bożego działania.Na pewno będę z większą świadomością serca rozważać poszczególne tajemnice,ponieważ oczami serca będę je widzieć.
    Bóg zapłać.

    OdpowiedzUsuń
  2. bardzo dziękuję, podpisuję się dokładnie pod każdym słowem 1 komentarza, Bóg zapłać

    OdpowiedzUsuń
  3. fajnie, ze ksiadz to umiescil w internecie i w ten sposob maja do tego wszyscy dostep

    OdpowiedzUsuń